wtorek, 24 sierpnia 2010

Był sobie raz...

Albo "dawno, dawno temu", albo "za siedmioma górami, za siedmioma lasami" albo po prostu "pewnego razu" - baśń rozpocząć można na kilka sposobów, grunt, żeby każdy z nich był dobrze słuchaczom znany (nie lekceważmy mocy powtarzalności formuły!), nawet ciąg dalszy powinien dawać nam do zrozumienia, iż nie po raz pierwszy mamy okazję zetknąć się z konkretną opowieścią. Z tej prawdy doskonale zdają sobie sprawę autorzy epickich filmów, natomiast filmowi krytycy kompletnie ją ignorują, od każdej historii oczekując nowatorstwa i "moralnego niepokoju" [po powyższe zapraszam za rok do Wrocławia na Erę Nowe Horyzonty, a nie do centrohandlowych multipleksów! ;) ]. Bo Rejsowy inżynier Mamoń przez przypadek wyraził jedną z największych prawd kultury: ciągłe powtarzanie archetypicznych opowieści zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa oraz to, co górnolotnie nazywamy "sensem istnienia". I już! :)

Lekceważenie marzeń i idei "szarego człowieka" nigdy dobrze się nie kończyło, o czym uczy nas historia. Dlatego, jeśli już wprowadzamy nowatorskie rozwiązania, powinny one w jakimś stopniu nawiązywać do modeli tradycyjnych. Nie inaczej jest w światku perfum: aby się sprzedawać, mrok musi być równoważony pogodą, demoniczność rubasznością, czarny, skórzany metal różowym i plastikowym popem. Zasada zachowania energii jest ważna nie tylko w fizyce. Dlatego dziś opowiem Wam o pewnym filmie i dobranych podeń perfumach.


Kojarzycie film, który w Polsce był rozpowszechniany jako Nieustraszeni bracia Grimm? Matt Damon, Heath Ledger i Monica Bellucci w kiczowatej, świadomie przerysowanej opowieści o dwóch cwanych oszustach, którzy - w wyniku chwilowego załamania karmy - popadają w naprawdę nieliche tarapaty. Wiem, że nie jest to dzieło wybitne, a ledwie poprawne, ale niewątpliwie spełniające powyższe wymogi: tutaj ckliwość równoważona jest ironią, cynizm marzycielstwem, gotycki charakter złośliwym nonsensem, a to wszystko podano w niezwykłej otoczce wizualnej, przywodzącej na myśl klimat opowieści prawdziwych niemieckich braci - zbieraczy baśni.

A jaki zapach ubrałabym z okazji seansu Braci Grimm? Encens Flamboyant z orientalistycznej serii Annick Goutal.
Wyczuwam w nim podobny dystans do własnej idei: graniczący z autosarkazmem, ale nigdy nie popadający kupletową śmieszność [kto miał okazję obejrzeć dziełko Baza Luhrmanna Australia, wie już, czego się wystrzegać ;) ].


Encens Flamboyant to kadzidło niestandardowe, zupełnie inne od typowych wyobrażeń: choć niezwykle gęste i obficie kopcące, to jednak jakieś takie... ziołowe. Jakimś cudem wyczuwam w nim piołun (może dzięki dodatkowi jodły?). Jest "złe"; choć na sposób, w jaki polskie podania zwykły przedstawiać diabły, z dystyngowanym szlachcicem Borutą oraz chłopskim satyrem Rokitą na czele. Nie potrafi obudzić negatywnych wizji, przynajmniej nie w wyżej podpisanej. ;) Bo jakoś nie lękam się swojskich diabłów, które - w sumie - zawsze udawało się i przechytrzyć, i zrozumieć.
Tak EF pozostaje aromatem gęstym, w pierwszej chwili znacznie bardziej przyprawowym niż żywiczno-drzewnym, skondensowanym, gorącym. I lepkim, przyklejającym się do skóry, zatykającym jej pory niczym, nie przymierzając, dziegieć (kolejna wizja: tak musiał wyglądać usmarowany dziegciem Bohun w Ogniem i mieczem; a jak nie Bohun w powieści, to przynajmniej Domogarow w jej ekranizacji. ;) ). Dopiero po pewnym czasie mieszanka staje się przejrzysta, podobna do "typowego" kadzidła.
W tej odsłonie przyprawy lekko cichną, odsłaniając bardzo przestrzenną, wirującą ku górze, nieco mroczną kombinację; przypomina to trochę wieżę, w której uwięziono demoniczną Królową Luster z Braci Grimm. Wiadomo, że w środku czai się "coś", ale żądza wiedzy i przygody każe ignorować wszelkie ciche protesty rozsądku.
Baza to jeszcze mniej przypraw (właściwie ostał się tylko kardamon i różowy pieprz) i zwiększona ilość kadzidła. Oraz blednąca na skórze poświata mroku. Kończy się noc, demony idą spać. Wszelkie komplikacje zostały zawieszone aż do następnego zmierzchu.

Pamiętam, że Nieustraszeni bracia Grimm pojawili się w polskich kinach na krótko przed grudniem, miesiącem "magii Bożego Narodzenia". Ze strony dystrybutorów był to znakomity chwyt marketingowy: wszak takie klimatyczne opowiastki, bajki z dreszczykiem, to doskonały pomysł zarówno dla szykujących się do świąt rodzin z dziećmi, jak i dla tych wszystkich, którzy od bożonarodzeniowego amoku pragną uciec.
Dlatego jestem zdania, że w Encens Flamboyant niemal każdy może poczuć i magię, i dreszczyk. A jeśli jednak nie...?
Zawsze pozostaje bojkotowanie inżyniera Mamonia. ;)


Rok produkcji i nos: 2007 lub 2008, Isabelle Doyen i Camille Goutal

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla silnych, nieco wrednych, choć lubiących domowe ciepełko osobowości

Trwałość: na mnie im cieplej, tym dłuższa - od siedmiu do blisko 24 godzin.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuty głowy: esencja z kadzidła, czarny pieprz, różowy pieprz
Nuty serca: żywica kadzidlana, kardamon, gałka muszkatołowa
Nuty bazy: kadzidło kościelne, balsam z jodły, drewno mastyksowe
___
Dziś noszę Bois Oriental Serża L. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. www.impawards.com/2005/posters
2. www.nytimes.com/imagepages/2005/08/14/arts/14mcgr.2.ready

2 komentarze:

  1. O! A ja sobie dzisiaj nim pachnę :) I mam identyczne odczucia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, jak to fluidy krążą w przestrzeni. :) A może to "wielkie umysły, co myślą podobnie"? ;)
    Tak czy owak, to świetnie, że udało mi się trafić w odczucia więcej, niż tylko jednej osoby.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )