piątek, 2 lipca 2010
O aniołach i drinkach z palemką
Pamiętacie taki film, Błękitna Laguna? Pewnie, że pamiętacie. ;) Typowe sezonowe badziewie w stylu "wyciśnij łzy z oczu i kasę z portfeli widzów", ale w schyłkowym PRL zyskał bez mała status kultowego (bo brak obycia też ma znaczenie ;) ). A dziś parę słów o jego imienniku, czyli najnowszym letnim Angelu (Sunesence Blue Lagoon) Thierry'ego M. Póki nie potrafię zebrać się na recenzję pierwowzoru..
Otóż perfumiarskiej Błękitnej Lagunie z pewnością daleko do mrocznego, żywego, nieco kapryśnego oryginału. Choć nie potrafię nazwać jej popłuczynami. Żadną miarą. Bo nie wiem jak wy, ale ja wyjeżdżając na wakacje w stylu "leżenie plackiem na plaży, względnie zwiedzanie starożytnych ruin" nie pakuję do walizy Kurta Vonneguta ani nie oglądam cichcem filmów Bergmana. Wakacje, jeśli akurat potrzeba jakiegoś "zabójcy czasu" to pora wymarzona dla powieści Dana Browna albo komedii romantycznych/familijnych. Tak jest. I kropka. Razem z latem czeka na nas lekka fabuła, nagłe zwroty akcji, emocje ściśle kontrolowane i wydzielane przeciętnemu urlopowiczowi przez specjalistów od marketingu turystycznego. Więc dlaczego miałoby być inaczej w branży perfumeryjnej? Szczególnie głównonurtowej? Ma być miło, ma być fajnie, ma być przyjemnie. Klient powinien wyjechać zadowolony i wrócić za rok. Bo takie są prawa rynku. Klientowi ma się podobać. Bo klient nie płaci za rozterki moralne, za możliwość ciągłego pamiętania o niespłaconym kredycie i wyskokach swych nastoletnich dzieci. Klient płaci za iluzję beztroski, za możliwość udawania, że jest kimkolwiek, byle nie sobą. Bo od tego, panie i panowie, są wakacje.
Tak więc tegoroczny Angel Sunessence to przede wszystkim świeżość: soczyste owoce (od pierwszej chwili wyczuwam miks karamboli, wanilii i wściekłej, wszechpotężnej cytryny) oraz miękkie, zmysłowe, słodko-karmelowe nuty złamane nutką imbiru. Pod koniec słodyczy jest więcej; prym wiodą wanilia, karmel oraz lekkie kakao. Czasem tu i ówdzie przebija lekki, jednocześnie owocowy i słony, ozonowy smaczek. Całość jest nieskomplikowana i miła dla nosa. Łatwiutka, ale i urocza. Dokładnie taka, jaką miała się stać. Dla osób, których spotkania z oryginalnym Aniołem nieuchronnie kończą się traumą i/lub migreną będzie to z pewnością najciekawsza odsłona okołoangelowych wariacji. I taki musiał być plan twórców Błękitnej Laguny - dla każdego coś miłego. :)
I to tyle, Proszę Szanownej Wycieczki! Niech każdy sprawdzi, czy obok siedzi jego albo jej towarzysz podróży. Jeśli tak, to proszę zapiąć pasy. Jedziemy dalej! Następny punkt programu wyjawię za jakiś czas. :)
Rok produkcji i nos: 2010, Aurelien Guichard
Przeznaczenie: łatwy, lekki, ale i ujmujący aromat. Idealny na wakacje w nadmorskim kurorcie; zarówno na wycieczce fakultatywnej, jak i na wieczornej imprezie na plaży. :)
Trwałość: około siedmiu godzin
Grupa olfaktoryczna: owocowo-orientalna
Skład:
imbir, wanilia, paczuli, karambola [i nie tylko, zapewniam]
___
Noszę Encens Flamboyant od Annick Goutal.
Etykiety:
mainstream,
orientalne,
owocowe,
perfumy,
Thierry Mugler
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mnie ten Anioł nie podszedł,flaszka szybko przyszła i jeszcze szybciej poleciała w świat;)I z klasycznym Aniołem też się pożegnałam i nie wiem czy to znużenie tym zapachem czy efekt obejrzenia fistaszka Thierrego;DDD
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńSkarbku : Jakiego fistaszka?
OdpowiedzUsuńThierry przeraża, ah oui! ;) Do fanów nie należę, choć nie powiem, żeby mnie Anioł klasyczny zdołał znudzić, bo zawsze do niego wracam.
OdpowiedzUsuńMarcinie, ja odpowiem, dobrze? Wpisz sobie w wyszukiwarkę "Thierry Mugler naked" (choć to opcja ryzykowna, grozi trwałym urazem psychicznym" ;) ). Ale przynajmniej będziesz wiedział, o co chodzi.. Kojarzysz Pudziana? :)