O marce Bond No.9 można przeczytać między innymi:
Kilka lat temu francuska perfumiarka Laurice Rahmé, od 25 lat oddana mieszkanka Nowego Jorku, postanowiła obdarować swoje ukochane miasto własną tęczą zapachów. Stworzyła zapachowe nuty poezji, marzeń, tajemnicy, energii i ducha Nowego Jorku – wspaniałej pierwszej metropolii XXI w.
(...)
Twórcy Bond No. 9 sięgnęli do korzeni tradycyjnego perfumiarstwa. Komponują wody perfumowane o najwyższej, wynoszącej 18–22% koncentracji ekstraktu. Dzięki temu zapachy długo utrzymują się na skórze, tak jak wielkie perfumy lat dwudziestych i trzydziestych XX w.
Źródło: przedstawianie marki na stronie Perfumerii Quality.
W zasadzie nie mam podstaw, by w to nie wierzyć. Lecz spokoju nie daje mi jedno spostrzeżenie: skoro wody tej marki sięgać mają "korzeni tradycyjnego perfumiarstwa", to czytając powyższe frazy osiem na dziesięć osób pomyśli o perfumiarstwie francuskim, o Chanel No.5, o Jicky czy Mitsouko, o Arpège albo Eau Sauvage. Tymczasem Stephan Jellinek, autor książki Perfumy. Marzenie we flakonie śmiało mógłby podobne mniemania zweryfikować. Bowiem:
Odznaczają się one [klasyczne amerykańskie perfumy - przyp. WzP] pewną wspólną właściwością (...): charakter zapachu zmienia się nieznacznie od momentu uperfumowania do chwili, gdy zapach powoli zanika.
Niektórzy perfumiarze mówią o takich perfumach, że są "monolityczne", bowiem ich struktura jest mocna niczym blok. (...)
Zawsze była to cecha, która różniła perfumy amerykańskie od klasycznych francuskich. W tradycji francuskiej perfumy powinny "żyć" na skórze i powoli rozwijać swój charakter. (...) Określenia typu "pierwsza, druga, trzecia faza zapachowa", zostały stworzone właśnie dla takich perfum. Obejmują one fazy zapachu, które wyraźnie różnią się od siebie charakterem. W idealnych perfumach amerykańskich nie ma różnicy między tymi trzema fazami; perfumy pozostają wierne swemu charakterowi od momentu "spryskania" aż do zaniku zapachu. (...)
Dzieło uprzednio wspominane, s. 130.
Wynika stąd, że pani Rahmé bardziej przesiąkła duchem swojej "przybranej ojczyzny", niż chciałaby przyznać. :) Co w zasadzie nie jest niczym złym, nie mam produktom stworzonej przezeń marki niczego specjalnego do zarzucenia - w swojej klasie i w swoim stylu, w większości przypadków są naprawdę dobrze skomponowane. Tyle tylko, że niezbyt podoba mi się epatowanie francuskością, dorabianie sążnistej ideologii [choć to także jest Bondowe spécialité de la maison ;) ] i udawanie tego, czym dane pachnidło nie jest, nigdy nie będzie, a nawet - być nie powinno. TO mnie irytuje.
No, starczy już zrzędzenia! :) Czas zabrać się za tytułowy napój, czyli New Haarlem.
Do recenzji niniejszej przymierzałam się baardzo długo, choć to nie jakaś szczególna awersja do NH była powodem ciągłego jej odkładania, lecz - wynikające z niewłaściwej interpretacji zapachu - kolejne nieudane próby rozbicia go "na mniejsze kawałki", zgłębienia jego struktury czy płonnej nadziei na cud i szczęśliwy, prawidłowy, "po bożemu" rozwój kompozycji na skórze. Jako, że zawsze podejrzewałam, iż to z moją skórą coś jest "nie tak", bo nie chce uwzględnić trójpodziału mieszaniny [podobnie rzecz miała się w przypadku kilku innych, tym razem nieco starszych, amerykańskich perfum], bo ciągle tylko ta kawa z lawendą i wanilią, unurzana w mlecznych oparach. Czasem lawendy było mniej, a wanilii więcej, czasem tu i ówdzie mignęła chmurka wędzonego drewna, a może starej skóry..? Lecz zawsze i wciąż Harlem pozostawał niezmienny, stały, monolityczny właśnie.
Szczęśliwie teraz już wiem, że działo się dokładnie tak, jak powinno: wspomniana jednolitość mieszanki jest jej wielkim atutem. Słodka, zupełnie nie-włoska, dosyć słaba i "przeperfumowana" latte ze Starbucksa jest dokładnie tym, czego należało się spodziewać. :) Miękka, chłodna, pastelowa wariacja na temat Harlemu jest przyjemna, układna, choć także wyrazista, bardzo noszalna i wyczuwalna dla otoczenia. Jednocześnie miękka oraz przewiewna. Faktycznie czuć w niej ducha Wielkiego Miasta, niekoniecznie Nowego Jorku.
Żałuję tylko jednego: że nie sprzedają jej w dziesięcio- lub piętnastomililitrowych flakonikach. Bo coś czuję, że nawet zwykłej "pięćdziesiątki" nigdy nie zmęczę, a przecież bondowskie flakoniki są takie ładne! :) W kategorii "zapach na poprawę/dla podkreślenia nastroju" przyznałabym New Haarlem porządne, w pełni zasłużone 9/10 punktów. :)
Rok produkcji i nos: 2003, Maurice Roucel
Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dobór do okazji zależy wyłącznie od naszych preferencji i humoru.
Trwałość: dobra - od sześciu do ok. dziesięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna
Skład:
[a niech tam! tym razem nie bardzo cieszę się z opisu trójfazowego, więc przytoczę dwa różne]
Za portalem Basenotes.net:
Nuta głowy: bergamotka, zielone liście, lawenda
Nuta serca: drewno cedrowe, kawa
Nuta bazy: bób tonka,
Za portalem Fragrantica.com:
kawa, lawenda, wanilia, bergamotka, drewno cedrowe, paczuli
Sami osądźcie, który spis jest bardziej wiarygodny.
___
Dziś ponownie noszę Pink Quartz Durbano. :)
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.etsy.com/listing/30620010/lip-gloss-butter-balm-in-pink-compact?image_id=89413031
O tak, jest niezmienny... no może nie do końca, bo otwarcie jest zdecydowanie zielone, a wygasanie miękkie. A z resztą się zgadzam ;)
OdpowiedzUsuńMiękkie wygasanie - to i u mnie, ale myślałam, że to normalne, żeby perfumy z czasem traciły na mocy i stawały się bardziej, hm.. układne. Za to zieloności - ni chu-chu! ;)
OdpowiedzUsuńA wiesz, co w tym wszystkim jest najlepsze - to, ze obydwie mamy na myśli te same perfumy. :) Ludzie, jak ja lubię tę ich względność!