poniedziałek, 13 grudnia 2010

Pysznościowy grzaniec


Zaryzykuję uogólnienie. Statystycznie rzecz ujmując, głodny olfaktorycznych wrażeń maniak perfumowy prędzej zwróci się w kierunku "niszy" niż sieciowych sklepów oferujących kosmetyki oraz perfumy o niskim pułapie cenowym. Prędzej będziemy czekać na paczki z Luckyscenta czy paradować po mieście z torbami Quality lub GaliLu, niż z drżeniem serca wyczekiwać tegorocznych premier L'Occitane, Yves Rocher czy Body Shopu. I właściwie trudno wspomniane wyżej postępowanie ganić ["kto jest bez winy, niech pierwszy..." etc. ;) ]. Pułapka tkwi gdzie indziej: czasem tak się zapędzimy w poszukiwaniu wszelkich zapachowych dziwactw czy niesamowitości, że hurtem ignorujemy to wszystko, co mamy niemal pod nosem. A to błąd. I moim dzisiejszym celem jest, po raz kolejny, dać mu odpór. Bo "dobre" nie zawsze musi pokrywać się z "drogie". :)

Lubię zapachy Yves Rocher [czemu często daję wyraz na łamach Pracowni ;) ]: nie są może Everestem perfumiarstwa, ale często pretendują do miana Mont Blanc, albo chociaż Rysów. ;) Są porządnie zrobione, przemyślane, spójne; oraz nie udają "licho wie czego", nie przytłacza ich kilometrowa bzdura marketingowa o inspiracji Tadź Mahal, jakąś nieistotną powiastką zapomnianego pisarza czy czymkolwiek innym. Po prostu ; i to jest ich kolejnym atutem.
A teraz do rzeczy.


Do sklepu YR trafiłam jakieś półtora tygodnia temu. Moją uwagę zwróciła tegoroczna świąteczna limitowanka tamtejszej serii Les Plaisirs Nature o dźwięcznej nazwie Miel d'Oranger, oznaczającej miód z kwiatu pomarańczy. Oczywiście nie omieszkałam skropić sobie nadgarstków, jednocześnie zgarniając z półki pełną fiolkę, która miała stać się świątecznym prezentem dla mojej ciotki - pszczelarki. Zapłaciłam, wyszłam, powąchałam nadgarstek.
O rety!
Jak perfumy mogą być jednocześnie słodkie i orzeźwiające, zakrzepłe w kryształkach oraz bystre niczym górski strumień, zmysłowe i niewinne, ciężkie i lekkie? No jak?? Jeśli jeszcze dodać do tego charakterystyczny dla miodu, lekko korzenny oraz ziołowy aromat, to jasne staje się, że od takiej kompozycji łatwo się nie odczepię. ;) Jeszcze tego samego dnia, po wieczornym prysznicu, zrobiłam porządny, pełnowymiarowy test.

Zauroczenie zmieniło się w zachwyt. Bo gorące, złote, półpłynne i półkrystaliczne otwarcie wwierca się w przegrody nosowe, drażniąc je dualistyczną jednością woni pomarańczowego kwiecia oraz czystego, całkowicie naturalnego, ekologicznego miodu. Nieco później, kiedy kompozycja nagrzewa się, miód staje się jeszcze bardziej gęsty, zaś neroli znika, ustępując pola sokom z pomarańczowej skórki. Wszystko to zaś podbite zostało delikatnym akcentem korzennym, trudnym do zidentyfikowania, a jednak wyraźnym. Frapującym.
Ostatnia faza to lekki, jasny miód ze skromną dawką słodyczy, z całą pewnością nie-miodowej. Oraz wspomniane przyprawy;jeszcze bardziej wycofane, ale nadal stanowiące śliczne tło. Czasami na wierzch wypłynie akcent pomarańczowy z domieszką innych cytrusów (to o bergamotkę chodzi).

Ogólnie mamy do czynienia z kompozycją uroczą, radosną, bezpretensjonalną. Bardzo przyjazną zarówno dla osoby ją noszącej, jak i dla otoczenia. Delikatnie zmysłową, ale też uroczo niewinną. No po prostu dwulicową, choć nigdy w negatywnym tego słowa znaczeniu. ;)
Co ciekawe, Miel d'Oranger nie ma wiele wiele wspólnego z klimatami perfum smakowitych (gourmand), co jest paradoksalne, bo przecież składa się w zasadzie z samych "jadalnych" nut. Choć po zastanowieniu stwierdzam, ze właściwszym słowem byłoby: "przewrotne", bo wspomniany efekt wygląda na zamierzony. Tak czy siak, M d'O polecałabym nie tylko w czasie świąt czy - ogólniej - zimy; właściwą dlań porą wydaje się być lato, chociaż raczej nie to potwornie upalne. Mam wrażenie, że wówczas omawiana kompozycja byłaby skłonna pokazać swoje mniej niewinne oblicze; oraz nie przybliżać się do skóry tak raptownie, jakby ze strachu przed zimnem (albowiem po pierwszych fazach zapach traci na sile wyrazu, wtulając się w ciało wyperfumowanej osoby).

Od dnia zakupu zaliczyłam jeszcze trzy testy, a zawartość flakonu podejrzanie się skurczyła. Trudno, ciocia dostanie coś innego. ;) Ten miodek biorę ja.


Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, ale polecałabym go także mężczyznom; na ich skórze wszelki ślad po gourmand powinien zaginąć. ;) Kompozycja świetna na wszelkie okazje nieformalne.

Trwałość: do sześciu (może siedmiu) godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa [dla porządku]

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy
Nuta serca: pomarańcza, bergamotka
Nuta bazy: biały miód
___
Dziś noszę Organzę od Givenchy.

Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.channel4.com/food/recipes/healthy/cinnamon-orange-honey-and-rosebud-tea-recipe_p_1.html
2. http://www.greygoose.com/#/canada/fr-ca/cocktails/allcocktails/eveningnectar

6 komentarzy:

  1. Napisane jak zawsze przekonująco, ale jakoś w kwestii słodziaków YR nie jestem w stanie Ci zaufać... ;) Ale czuje się zachęcona do testów, więc sprawdzę. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Sabb, ja bym ciebie o słodziaki YR nawet nie podejrzewała! ;) Ale testuj, testuj - tego nigdy za wiele.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po tym jak ostatnio zostałam waniliowo zaczarowana przez potrójną wanilię YR muszę i tego miodu zakosztować :D Zima wywołuje we mnie takie apetyty właśnie. I choć od noszenia ich dzieli mnie daleka droga to pewnie znowu skończy się na każdorazowym, (Jak to było ? Psiukaniu ?) Tym razem już dwoma :) Oj chyba straszny łasuch się ze mnie robi, dobrze że tylko taki ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Popatrz, a do mnie ta wanilia akurat nie przemawia jakoś szczególnie. :) Zimą z reguły chce się czegoś cięższego albo słodszego; i zgadzam się,że takie łasowanie jest znacznie zdrowsze (choć pewnie nasze portfele mają na ten temat zgoła odmienne zdanie ;) ). Może kiedyś się przełamiesz i jednak coś słodkiego kupisz?
    Tak, to o psiukanie chodziło. Psiukanie perfuma. ;) Ha. Okazuje się, że system nie podkreśla na czerwono słówka "psiukanie"; czyli jednak istnieje..?

    OdpowiedzUsuń
  5. A dla mnie ta wanilia, skoro już odeszłyśmy ciut od tematu miodu w cytrusach, taka mało spożywcza się wydaje. Daleko jej do mojej ulubionej ciasteczkowej eLki ale coś mnie w niej pociąga, mrrrrr...
    A portfele cierpią. Za ostatni grosz prędzej kupię zapach w jakiejkolwiek formie niż czekoladę. Dla mnie jedno i drugie wyrzut endorfiny powoduje więc lepszą inwestycją jest to, co na dłużej wystarczy i przyrostu nie spowoduje :D
    Jutro, najpóźniej pojutrze wizyta u YR :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Ech, ja w L LL ciasteczek nie czuję; ni w ząb. Zapach przeuroczy, ale nie-ciastkowy [ale coś ze mną nie tak, bo ja nawet w "piekarniczych" Demeterkach nie czuję ciasta jako takiego]. Jak wanilia, to w Hypnotic Poison! Primus inter pares. ;)
    Za ostatni grosz wolałabym jednak tabliczkę czekolady - bo na perfumy faktycznie trzeba większej góry grosza. :) Z resztą zgadzam się całkowicie: perfumy są inwestycją subietkywnie piękniejszą i obiektywnie dłużej przydatną do użycia. I też: mniam!

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )