piątek, 5 listopada 2010

Przyygooodaa, wspaaniała to rzecz!



Wczoraj pisałam, że najbardziej cenimy te perfumy, których zdobycie jest naprawdę trudne. Dziś żywe potwierdzenie mojej tezy. :)
Czy zdarzyło się Wam poznać jakąś kompozycję w czasie, gdy o pełnowymiarowym flakonie można było, co najwyżej, pomarzyć? Czy pragnęliście kiedyś flachy, której już nawet na Allegro czy eBayu nie uświadczysz, chyba że za jakąś iście astronomiczną kwotę lub półdarmo, co sugeruje podróbkę? Jednymi z moich wielkich niespełnionych miłości są Lord Molyneux od Molyneux [świetny, słodko-skórzano-ziołowy umilacz czasu w starym stylu] oraz Green Jeans od Versace. Dziś zajmę się drugą z mieszanek.


Zielony Dżins miał za zadanie oddawać "przypływ energii, podróż w czeluście natury" (z opisu na próbkowej "książeczce"). I się w sumie zgadza.
Mamy bowiem do czynienia z kompozycją rześką, odświeżającą, soczystą, ale też ziołowo-gorzką, cudnie niedosłowną. Rozpiętą pomiędzy sportową energicznością a eleganckim sznytem. Naprawdę wartą uwagi, choć - w moim przypadku - głównie jako poprawiacz humoru. :)

Traf (badanie rynku?) chciał, by opakowanie mojego dzisiejszego bohatera zdobił wizerunek rozśpiewanego kowboja z gitarą, siedzącego na ogrodzeniu, za którym rozpościera się preria. Stąd przyszedł pomysł na ilustracje recenzji [a musicie wiedzieć, że nie cierpię wszystkiego, co ma jakikolwiek bezpośredni związek z Dzikozachodnią estetyką oraz popularną kulturową interpretacją tejże; westerny mnie nużą, a od muzyki country dostaję gorączki i drgawek ;) ]. Tak więc wyszukiwanie ilustracji wiązało się ze sporym poświęceniem. :) I nawet rekompensata, w postaci dość powszechnych, błogich fantazji o półnagich "kałbojach" [prawda, że tak słowo wygląda lepiej?] nie zdołała mnie udobruchać.
Ale wracajmy do rzeczy.


Aromat wydaje się być idealnym na kontynentalne upały i żar lejący się z nieba, choć, dalibóg!, nie potrafię sobie weń wyobrazić brudnego, zaniedbanego, prostego człowieka, harującego od świtu do nocy za śmiesznie niską stawkę (mam na myśli pastucha, nie ranczera); to chyba nieco inny rodzaj wrażliwości.

Otwarcie było dla mnie sporym zaskoczeniem: bo jakim cudem silnie skoncentrowane, soczyste i świeże cytrusy mogą nie wydawać mi się odstręczające? A jednak! Gorzki grejpfrut, aromatyczna bergamotka i zawsze energizująca cytryna łączą się z lekkim akcentem mięty oraz lawendą. Z czasem aromat krzepnie, scalając się się w przejrzystą, bursztynową bryłkę, tracąc na świeżości a nabierając gorzkawego smaczku. Zwiększa się ilość lawendy, do której rychło dołącza estragon, szałwia (nieujęta w spisie nut), kminek, kolendra, lekkie geranium oraz kwiaty, charakterystyczne dla perfum "typowo kobiecych": róża, goździk i odrobina jaśminu. Te jednak szybko znikają, ustępując miejsca soczystemu drewnu cedrowemu i balsamicznej sośnie piniowej.
Ostatnia faza jest najbardziej miękka, przejrzysta i widmowa; kojarzę ją z miękkim światłem, półmrokiem świtu po krótkiej nocy spędzonej bezpośrednio pod gwieździstym niebem. Na skórze pozostają drzewne nuty serca, ale jeszcze bardziej uspokajają się pod kontrolą suchego miękkiego mchu dębowego oraz sandałowca i kolejnej dawki świeżo utoczonej, gęstej i lepkiej żywicy sosnowej. Spod pociętych bierwion wygląda odrobina ambry oraz całkiem spora ilość piżma; to ostatnie w chodne dni robi mi brzydki numer, mydląc się.
Choć specjalnie mnie to nie przeraża.

Albowiem zdaję sobie sprawę z tego, że mam do czynienia z zapachem stworzonym po to, by użytkownik mógł, oddając się marzeniom o wędrówce po Dzikim Zachodzie, odczuwać radość. Ech, Green Jeans to najbardziej "mój" ze wszystkich "nie moich" zapachów. Na tę chwilę, rzecz jasna. :)


Rok produkcji i nos: 1996, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla młodych mężczyzn, ale nie widzę powodu, dla którego nie mieliby go używać przedstawiciele wszystkich innych kategorii płciowo-wiekowych. ;) Kobietom jednak polecałabym go jedynie na okazje nieformalne.

Trwałość: niezadowalająca - na mojej skórze nigdy dłużej, niż cztery do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, grejpfrut, petit grain, estragon, lawenda, aldehydy
Nuta serca: drewno cedrowe, drewno piniowe, liście mięty, kolendra, kminek, geranium, jaśmin, goździk, róża
Nuta bazy: drewno czerwonej pinii, sandałowiec, mech dębowy, piżmo, amba
___
Dziś noszę Sandalo od Etro.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. DeviantArt; :cowboy: autorstwa dutchie17. KLIK
2. http://blog.beefmagazine.com/beef_daily/2009/09/14/who-cares-about-cowboys-anymore
3. http://www.domainnamenews.com/domain-sales/group-of-internet-mavericks-lasso-domain-cowboyscom/924

2 komentarze:

  1. Nooooo... Zdarzyło nam się. Niestety.
    Klasyczny przykład to Eau du Fier Goutal. Jest tak niedostępny, że nawet nie chciałam go poznać. Kiedy nadarzyła się okazja poznania, wzięłam dwa mililitry i... Heh... No klęska.
    Z drugiej strony, kiedy zaczynałam chorowac na L'Eau Trois nikt o nich nie pisał i swoje flaszki ustrzeliłam jako niechciane "bo to taka ramota". Na punkcie Black Cashmere zbzikowałam po teście w Douglasie, kiedy były normalnie dostępne i wcale nie niszowe. Podobnie było z Theoremą. Zdecydowani to nie jest tak, że niedostępnośc zwiększa atrakcyjność zapachu. Ale zwiększa potrzebę robinia zapasów. "Bo potem może nie być, albo być jeszcze drożej". :]

    Zielonych Dżinsów nie znam, ale rolę tę pełni u mnie Calamus. Na szczęście wciąż dostępny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli jesteś trendsetterką perfumowo-niszową. ;) Jesteś o krok przed modą. :) (ja tak mam z ciuchami, ale się nie chwalę - to jest wyjątek)
    A mnie Calamus nie zachwyca; pochodzi z kategorii: "ładny, ale nie mój". :)
    A może z nas wszystkich są takie perfumowe Koziołki Matołki, które szukają Pacanowa wszędzie, tylko nie progiem...? Ciekawa perspektywa.
    Black Cashmere zalegało sephorowe półki w czasach, gdy perfumerie świadomie bojkotowałam. A to była epoka ostatnich podrygów Ostatnich (do tej pory) Wielkich Mainstreamowców, typu BC, FdB od Shiseido czy Theorema właśnie. Czyli odnalazłabym coś dla siebie, gdybym tylko nie wpadła na pomysł stania się współczesnym Diogenesem.. ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )