środa, 24 listopada 2010

Wesele

Dziś spróbuję podjąć się odpowiedzi na pytanie: ilu potrzeba do tanga? ;) Na pierwszy ogień pójdą dwa zapachy, którymi dziś przyozdobiłam swoje przedramiona: Lady Million od Paco Rabanne oraz najnowszy perfumowy produkt Lanvin, Marry Me! Ale najpierw krótka zajawka.

Kojarzycie? Wesele w reż. Wojciecha Smarzowskiego to jeden z moich ulubionych filmów; podziwiam w nim wszystko - od konceptu na scenariusz, przez świetne zagranie z "filmem w filmie" i kapitalną grę aktorów, po szczegóły scenografii. Jednak najbardziej liczy się opowieść. Na poły realistyczna i abstrakcyjna, hiperboliczna historia małych ludzi i ich śmierdzących grzeszków, które nawarstwiają się i z czasem przeobrażają w okrutnie groteskowe fiasko.




A oprócz opowieści jest też klimat i cały, jak to się mówiło w szkole, "świat przedstawiony"; we wspomnianym filmie wzięty pod socjologiczno-psychologiczną lupę, analizowany bezlitosnym, chłodnym okiem bystrego obserwatora. W Weselu każdy może znaleźć coś, co go w tradycyjnych polskich przyjęciach ślubnych denerwuje, mierzi i doprowadza do szału: pannę młodą prowadzoną jak cielę do ołtarza, by jeden mężczyzna mógł ją oddać drugiemu [a w tym przypadku nie jest to jedynie pusty "piękny gest"!], gości weselnych, którzy mają poważne trudności z odróżnieniem eleganckiego - w założeniu - przyjęcia od grilla u szwagra, kiczowate ozdoby z całującymi się gołąbkami i bezczelną hegemonią baloników na czele, wszechobecny bigos, żenujące zabawy oczepinowe, tort przyozdobiony płonącymi racami [ale tu mogło być gorzej - bywa, że w ten sposób "wjeżdża" na salę pieczone prosię (z racami wbitymi w kark..)], egzaltowaną orkiestrę, serwującą gościom średniej klasy disco polo... Długo jeszcze można recytować. W każdym razie weselny horror vacui prezentowany jest w pełnej krasie. :) Zaś kamera, a może gra aktorska + makijaż (a najpewniej i jedno, i drugie, i trzecie) pokazuje nam facjaty w zadziwiający sposób zbieżne z wizerunkami hiszpańskiej rodziny królewskiej na obrazach Goi: uwypuklono ich najbrzydsze, najmniej przyciągające uwagę elementy. Twórcy filmu z przeciętnych w sumie twarzy zrobili iście gombrowiczowskie gęby.




Więc szybko skojarzyłam Wesele z moimi dzisiejszymi bohaterami. Bo przecież nie mam szczególnych uprzedzeń ani do kompozycji kwiatowych czy kwiatowo-owocowych, ani do głównego nurtu perfumeryjnego. Jak uroczystości weselne nie zawsze muszą schlebiać jarmarcznej estetyce i bardzo rzadko przeistaczają we własną parodię, tak wzmiankowane zapachy niekoniecznie muszą zachęcać do jak najszybszego skorzystania z toalety. :) Jednakże akurat tak właśnie się dzieje.
Pierwotnie byłam zdania, iż to Marry Me! jest "tą lepszą" kompozycją, a owocowo-fekalnej Lady Million nie byłam w stanie znieść. Jednak wystarczyło, by ulotniły się nuty głowy obu kompozycji, a moja opinia odwróciła się o 180 stopni. Gdy LM wycisza się, nabiera eteryczności i cytrusowo-jaśminowej namiastki klasy, pierwsza z mieszanek wpada w coraz bardziej gorączkowy amok: miota się po skórze, wrzeszczy, puszy się niemiłosiernie, ciągnąc za sobą długi, dość męczący ślad. Chyba każdy z nas miał kiedyś do czynienia z irytującymi, przekonanymi o własnym geniuszu krzykaczami opacznie pojmującymi termin "przebojowy"? Tak właśnie wygląda lanvinowska wizja oświadczyn. ;)
Baza LM to całkiem wyważony miks dziesiątej wody po ambrze z syntetycznym paczuli i lekką słodyczą, a wszystko to obramowano lekkim muśnięciem kwiatów. MM zaś wrzeszczy plastikową ambrą, nadgniłymi kwiatami oraz przejrzałą brzoskwinią położonymi w bezpośrednim sąsiedztwie urządzenia do produkcji waty cukrowej. Co najgorsze, trudno cholerstwu kazać się przymknąć.
Jasne, że doniosłych odkryć raczej się nie spodziewałam, ale TO przekroczyło nawet moje, dobrodusznie wyrozumiałe, oczekiwania. Lady Million jest bezsprzecznie syntetyczna, miałka i wtórna, ale jednak jakimś cudem utrzymuje się na powierzchni. Radzi sobie, choć jest tylko rzemieślniczą chałturą. Marry Me! to mieszanka bardziej dynamiczna, ekstrawertyczna, otwarta: tylko niech nas bogowie bronią przed taką otwartością! Cały dynamizm polega na tym, że te perfumy (z czysto estetycznego punktu widzenia) toną, choć wydaje im się, że szybują w górę. W końcu liczy się, by być w ruchu, czyż nie? ;)


Paco Rabanne, Lady Million

Rok produkcji i nos(y): 2010, Anne Flipo, Dominique Ropion, Beatrice Piquet

Przeznaczenie: zapach adresowany do kobiet (najwyraźniej w myśl zasady, że kobiety lubią samoudręczenie ;) )

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa




Skład:

Nuta głowy: neroli, cytryna, malina
Nuta serca: jaśmin, kwiat pomarańczy, gardenia
Nuta bazy: paczuli, biały miód, ambra



Lanvin, Marry Me!

Rok produkcji i nos: 2010, Antoine Maisondieu

Przeznaczenie: aromat adresowany do kobiet, tym razem z przekonaniem o ich "programowym" masochizmie; polecam także mężczyznom o skłonnościach samobójczych lub trenującym jako przyszli kamikadze. ;)

Trwałość: jakieś siedem do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: gorzka pomarańcza, brzoskwinia, frezja
Nuta serca: magnolia róża, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, ambra, piżmo


Podejrzewam, że istnieje też "trzeci do tanga" - obrzydliwie pozerski 212 VIP od Caroliny Herrera. Choć słyszałam już o tym zapachu, dziś po raz pierwszy miałam okazję zetknąć się z nim osobiście. Żałowałam, że nie mam trzeciej ręki [pozdrawiam Escritorę, której niedawno chodziły po głowie podobne myśli :) ]. Trudno, może kiedyś doń wrócę... podręczyć się. ;P
___
Dziś noszę to, o czym powyżej (ale zaraz idę się umyć).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://amstern.salon24.pl/109215,pst-pst-wesele-na-tvp-pl
2. http://fdb.pl/osoba/26876-jerzy-rogalski

9 komentarzy:

  1. Acha ,miałam "przyjemność " poznać się z obydwoma. Nie używałabym nawet gdybym nie wydała na nie ani grosza,mam wrażenie że tworzą się nowe i nowe i każdy kolejny jest coraz bardziej nijaki. A "Wesele" to i ja bardzo lubię,oglądałam już kilka razy i śpiewanie Tymona też lubię;)

    OdpowiedzUsuń
  2. *chichoczę*
    ;) Podobno trendy zmieniają się co 15 lat - tak więc czekają nas jeszcze trochę posuchy,a potem: witajcie, o Perfumy przez duże P! :)
    "Wesele" jest bezkonkurencyjne ("Dom zły" aż tak mnie nie powalił), a Tymański jest świetny, zwłaszcza w piosence napisanej szczególnie na potrzeby filmu, tej o "parzeniu w gnoju i na sianie". A wiesz, kto zostawił buta w skrytce? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. "specjalnie", nie "szczególnie" miało być.

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie,kto zostawił buta? piosenkę o której piszesz mam w ulubionych;p i też uważam że Dom Zły dużo słabszy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaraz po premierze "Domu" przeczytałam, że w porównaniu z nim "Wesele" to komedia romantyczna. ;) I coś w tym jest - tyle, że "Dom zły" w pewnych chwilach sprawiał wrażenie przesadzonego; zupełnie jakby twórcy za mocno się starali.
    Wiesz, kiedy ojciec panny młodej idzie do szklarni po pieniądze dla ciężko pracujących policjantów niemal potrąca go samochód.. Kierowca pali papierosa. Przyjrzyj się uważnie. :) Ale to tylko moja teoria.

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj, podpowiedz kto, bo nie mam teraz możliwości powtórki tej przyjemności.
    Film jest świetny :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiedziałam Ci mejlowo. Nie będę taka, ne zdradzę publicznie. ;P

    OdpowiedzUsuń
  8. No i obejrzałam wczoraj na kompie,do 2 w nocy siedziałam;) I widziałam faceta w aucie z papierosem ,z siwym włosem ale nie poznałam kto to ;/

    OdpowiedzUsuń
  9. Także Tobie odpisałam na mejla. Bronię tajemnic tego scenariusza jak niepodległości! ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )