Właśnie tak: "kakało" - to wyrażenie przywodzi mi na myśl Awanturę o Basię Makuszyńskiego; znaną (chyba) wszystkim powieść, w której małe dziecko włazi drobnymi bucikami na głowę i bezceremonialnie przemeblowuje życie wziętego literata. :) Oraz coś jeszcze: Musc Maori od Parfumerie Generale.
Kiedy przejrzałam listę swoich recenzji, dość szybko zorientowałam się w rażącej nieobecności produktów PG; uznałam więc, że przyszedł czas, by zmienić ów stan rzeczy.
Uwielbiam czekoladę pod wszelkimi możliwymi postaciami i jestem z tego bezwstydnie, niemodnie, chełpliwie dumna [kalorie zrzuci się w tańcu ;) ]. Mogę ją jeść, pić, mogę smarować się jej pochodnymi, mogę się nią bawić, mogę ją podziwiać oraz pachnieć nią. Choć wiem, że jest uzależniająca, to i tak ją kocham! Ostatecznie nie palę, piję z umiarem, nie narkotyzuję się a na coś w końcu umrzeć trzeba. ;) Więc spokojnie mogę paść z przedawkowania fenyloetyloaminy.
Zatem jasne jest, że prędzej czy później musiały przeciąć się drogi moje i Piżma Maoryjskiego. Tym bardziej, że jest to piżmo cudownie niezwierzęce, a więc nie wpadające w żenująco-pralniowe tony. Piżmo urocze, mleczne, gęste. O ujmująco ciepłej barwie i bardzo przyjacielskim duchu. Tyle, że nie "moje".
Otwarcie MM jest ciepłe, lejące się, obłędnie apetyczne; zabarwione nutką wytrawnej głębi. Cóż odpowiada za ten efekt? Pewnie pomieszane ziaren kakaowych z jakimś drewnem, może nawet tym, z którego wyrosły; choć nie mam pewności - nigdy się z takowym nie zetknęłam. Nieco później do ciemnej mazi dołącza bób tonka oraz leciutki akcent ambrowy, dzięki czemu całość staje się nieco bardziej mleczna, niewinna, dziecięco radosna. Oraz słodka, rzecz jasna. :)
W finale kakao łączy się z wanilią oraz miękkim, puchatym piżmem, nabierając ciekawej "pulchnej lekkości", nieodparcie przywodzącej na myśl nagie putta, baraszkujące po sklepieniach barokowych kościołów czy pałaców. Bywa, że po horyzoncie śmignie chmurka ambry, znikając równie szybko, jak się pojawiła. Natomiast ostatnie chwile pobytu Musc Maori na skórze to ciepła, harmonijna współpraca kakaa oraz piżma (tego ostatniego jest stopniowo coraz więcej).
Kompozycja, zazwyczaj cicha i błoga, zanika dyskretnie, po prostu zapadając w coraz głębszy sen.
I to wszystko. Nietrudno zgadnąć, iż dzisiejsza kompozycja niezbyt do mnie przemawia. :) Cóż mam poradzić na to, że kocham dynamiczny rozwój, znacznie żywsze uniesienia, emocje o wiele bardziej dosłowne? MM jest po prostu zbyt jednostajne.
Pociągające, miękkie, urocze, warte poznania i może nawet pokochania - tyle, że nie przeze mnie. Choć rozpaczać nie zamierzam. Może kiedyś...? A nawet jeśli nie, to przecież jest tyle innych finezyjnych kompozycji z czekoladą w roli głównej! Taki Angel na przykład. Albo mój najnowszy nabytek, o którym piętro niżej. ;)
Im bardziej poszukujemy, tym pełniejsza jest nasza wiedza (co zresztą nie tyczy się wyłącznie perfum).
To był dziwny wpis. Może kiedyś dorzucę doń post scriptum?
Rok produkcji i nos: 2005, Pierre Guillaume
Przeznaczenie: zapach typu uniseks; idealny na zimową chandrę lub jako prezent dla zapamiętałych czekoholików.
Trwałość: w granicach dziewięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: gourmand-piżmowa
Skład:
kakaowiec, ambra, białe piżmo, bób tonka, wanilia
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://sundaynitedinner.com/chocolate-pudding-cake/
Fajne to kakało:) Dla miłośniczek słodkości w sam raz,piętro niżej byłam ,pisałam i ni ma :O
OdpowiedzUsuńA pisałam że właśnie opyliłam białą czekoladkę,ciemną zresztą też,a biała nie przypomina Ci Angela?
Ano, fajne.
OdpowiedzUsuńA czemu nie ma? To kiedyś już zdarzało? Opylanie to w ramach Wielkiej Czystki, jak przypuszczam? Cóż, gratuluję Twoim klientom! :)
Z tym Angelem to pierwsze słyszę: oba zapachy bezkonkurencyjne, oba żywe, ale w Bianco Classico nie wyczuwam żadnego mroku, żadnych paczulowych demonideł. Choć oba zapachy cechuje podobna nieprzewidywalność. Ech! Ładne są. ;)
Ładne,to prawda,ale ilość mnie zaczęła przytłaczać ,ja się chyba po prostu nie nadaję na "kolekcjonerkę" ;) Zostawiam tylko to co jest takie moje i "najbardziejsze";D
OdpowiedzUsuńNie próbowałam, bo jakoś mnie nie ciągnęło do czekolady. Bo ja dziwakiem jestem nieprzeciętnym - zasadniczo to ja czekolady... nie lubię. A jak już ją konsumuję, to w ilościach aptecznych. Najchętniej z chili. Natomiast kiedy patrzę na mauża wcinajacego całą tabliczkę, to nie wiem, czy umierać od samego patrzenia, czy chwilę poczekać, aż już wszystkie kostki znikną w otchłani mauża, i paść wtedy, z przerażenia, że mu się udało!:)
OdpowiedzUsuńNo ale może kiedyś powącham :))
Skarbku - podziwiam i zazdroszczę; sama nie byłabym (chyba) do tego zdolna. Czasami korci mnie, żeby coś z mojej, na razie niezbyt imponującej, kolekcji sprzedać, jednak nigdy nie wiem co. A nuż mnie najdzie ochota akurat na zawartość TEJ flaszki?? ;)
OdpowiedzUsuńEscritoro - są gusta i gusta. A czy Twój Mąż nie ma przypadkiem hiszpańskich korzeni? Oni potrafią "wsunąć" bułę li tylko z tabliczką czekolady [raz widziałam; a to podobno nie była tylko kwestia gustu obserwowanego osobnika! ;) ]. Czekolada z chilli jest pyszna; tylko chilli musi być wyczuwalne (doceniam czekoladziarnie, które do filiżanki podają specjalny pojemniczek w stylu pieprzniczki: to mój prywatny test jakości lokalu :) ).
Wiesz, jednak nie zarzekam się na żadne świętości, że tego kakałka z pianką nie przetestuję w najbliższym czasie. Bo przecież do odwaznych świat należy i nie samym drewnem człowiek żyje ;)
OdpowiedzUsuńA mauż - to raczej potomek wikingów.