Pierwsza była Żelazna Dama, czyli biografia Margaret Thatcher z Meryl Streep w roli głównej oraz Phyllidą Lloyd po drugiej stronie kamery.
Królów było wielu, Żelazna Dama tylko jedna. Miała piskliwy głos, własny pogląd na każdy temat i niezwykły tupet. Zanim stała się jedną z najbardziej wpływowych postaci współczesnego świata, jej kapelusz i nieodłączne perły budziły pobłażliwy uśmiech. Na naszych oczach z pyskatej Maggy rodzi się Żelazna Dama, której czarna torebka do dziś jest symbolem rządów silnej ręki. Meryl Streep w roli Margaret Thatcher – prawdziwej damy w świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Źródło powyżej
Film nakręcony w sposób, który na swój prywatny użytek określam jako "ujmująco brytyjski", bardzo podobny do świata wykreowanego w równie świetnym Jak zostać królem. :) Co oznacza, że od pierwszych minut aż do napisów końcowych nie sposób oderwać wzroku od ekranu mimo, że akcja nie pędzi do przodu jak oszalała, Rambo nie bije rekordu świata w ilości zabitych na minutę, Godzilla nie demoluje Tokio a żywe trupy nie szturmują samotnej farmy. ;)
Żelazną Damę odebrałam jako biografię wybitnego polityka, kobiety, której wyłącznie własne działania oraz ambicja zapewniły trwałe miejsce w historii. Przy czym, choć wyznaję poglądy polityczne przeciwne reprezentowanym przez premier Thatcher, oglądając film niemal w ogóle o nich nie myślałam. Siłą obrazu Lloyd jest takie zminimalizowanie "sporności" kwestii politycznych, by widz przestał zawracać sobie nimi głowę. I słusznie. Wszak czy dziś jakiekolwiek wrażenie robią na nas polityczne spory z epoki Juliusza Cezara, Elżbiety I, Napoleona?
A kiedy dodać niezwykły pomysł na zagajenie akcji filmu, próby rozliczeń z przeszłością starszej już lady Thatcher oraz bogate dialogi z życzliwie-złośliwym mężem, przeplatane licznymi retrospekcjami czy rozmowami osób z otoczenia byłej premier (które wyjaśniają wiele szczegółów akcji w czasie rzeczywistym) powstaje film czarowny, choć zupełnie, kompletnie, absolutnie pozbawiony efekciarstwa.
Polecam także tym spośród Was, których nic nie nudzi tak, jak polityka. :)
Co innego Artysta! ;)
Jeśli ktoś z Was uważa, że nic nie cieszy tak, jak niebieski, smukły lud z księżyca Pandora, szlachetni polscy żołnierze z roku 1920 czy inne horrorowe hybrydy ekranowo rozpisane na trzy wymiary, niech zainteresuje się tym filmem. ;)
Czy w początkach XXI wieku stworzenie filmu niemego nie wydaje się zbędnym ekscentryzmem? Czy nie odnieśliście wrażenia, iż Francuz Michel Hazanavicius przesadził z chęcią wyróżnienia się? No właśnie! Nawet nie macie pojęcia, w jak wielkim błędzie pozostajecie. ;)
Rok 1927, Hollywood. Gwiazda kina niemego, George Valentin, obawia się, że pojawienie się dźwięku w filmie oznacza koniec jego kariery. Pomaga jednak wybić się młodej tancerce, Peppy Miller.
Źródło cytatu powyżej
Wobec tego filmu nie potrafię znaleźć odpowiednich słów.
To niebywałe, że w dzisiejszych czasach można stworzyć dzieło, w którym z planu filmowego nie dociera niemal żaden dźwięk, zaś dialogi postaci pojawiają się w ramkach na czarnym tle, przeplatając kadry. Że sposób filmowania (Guillaume Schiffman) także nie odbiega od praktykowanego w latach 20. XX wieku, zaś wpadająca w ucho muzyka (Ludovic Bource) tym mocniej osadza nas w ówczesnej kinowej rzeczywistości. Natomiast odtwórcy głównych ról (Bérénice Bejo oraz Jean Dujardin - on zwłaszcza) są jednocześnie piękni urodą staroświecką oraz bez problemów przekonujący widza do "swojej" postaci.
"Rewolucja dźwiękowa" bez litości strąciła z piedestału stare gwiazdy Hollywoodlandu by na ich miejsce wykreować nowych idoli masowej wyobraźni. W takiej sytuacji "stary i niepotrzebny" Valentin zastąpiony zostaje "młodą i uwielbianą" Miller. Świat się zmienia, upadek jednych wiąże się z pasmem sukcesów drugich. Problem w tym, że zarówno ci "jedni", jak i "drudzy" nie mają zamiaru zapomnieć o sobie nawzajem: jako artystach, jako ludziach, jako przedstawicielach przeciwnej płci. :) I jak przed laty gwiazdor pierwszej wielkości George [wyobraźcie sobie, proszę, skrzyżowanie Rudolfa Valentino z Charlie Chaplinem :) ] postanowił pomóc skromnej tancerce, tak w latach 30. diwa ekranu Peppy dyskretnie wspiera bankrutującego finansowo i psychicznie byłego aktora.
Czym to się może skończyć, wiadomo ale - w jakim stylu! Z jakim wyczuciem chwili: dramatyzmem, humorem oraz wzruszeniami w idealnych proporcjach! :) Dzięki Artyście wszyscy na powrót staniemy się dziećmi, pełnymi nadziei oraz prostej wiary w dobro i miłość. :)
Skoro wzmocniłam się duchowo, w nadchodzących dniach przyjdzie czas na próbę zmierzenia się z negatywnymi uczuciami. Nadchodzi czas W ciemności Agnieszki Holland oraz Róży Wojciecha Smarzowskiego. Jestem ich ciekawa.
A niedługo powrót do perfumowego meritum bloga. :)
___
Dziś Boudoir od Vivienne Westwood.
P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://www.kino.krakow.pl/film/8374.html
2. http://www.ofeminin.pl/kariera/zelazna-dama-flm-zelazna-dama-d28433c353756.html
3. http://www.film.gildia.pl/filmy/the_artist,poster
4. http://www.press.pl/newsy/telewizja/pokaz/28019,Najwiecej-Zlotych-Globow-zdobyly-filmy_-Artysta-i-Spadkobiercy
O, a ja właśnie jestem w trakcie oglądania Żelaznej Damy. Film robi dobre wrażenie, ale przyznam szczerze, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie portret Thatcher. Może druga połowa coś zmieni. Póki co, milczę.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMarcinie - zawsze staram się nie mieć żadnych wyobrażeń przed seansem. :) No i po prostu lubię filmy kameralne, spokojne, "inaczej" zagajone. Jeśli początek cię rozczarował, po napisach końcowych przypuszczalnie byłeś zawiedziony. ;)
OdpowiedzUsuńSabbath - automatycznie dostałam kopię Twego komentarza.
Miałam podobne wrażenia. :)
uwielbiam tego typu filmy takie jak piszesz "kameralne" niestety oglądam je sama bo mój TŻ to najchętniej "SF i sex cyborgów" :D.
OdpowiedzUsuń"Żelazna dama" to naprawdę dobry film. Poszłam na niego nie tylko ze względu na Meryl Streep, ale również dlatego, że podziwiam Margaret Thatcher. Ta kobieta miała naprawdę jaja, nie to, co większość populistycznych polityków. I absolutnie popieram to, co zrobiła.
OdpowiedzUsuńArtysty nie widziałam, więc się nie wypowiadam.
Jeżeli chodzi o "Różę", to uważam, że jest świetny - musisz zobaczyć. Ogólnie nie lubię polskich filmów, na palcach jednej ręki policzyć bym mogła te naprawdę dobre, ale "Róża" jest super - mocny, ciężki, zapadający w pamięć - czyli dokładnie taki, jakie lubię.
Polu - ja też i to bardzo. :) Ale i dobre SF nie jest złe. A ze złego pośmiać się można. ;)
OdpowiedzUsuńOlfaktorio - co do "Żelaznej Damy" to pamiętam, że na samym początku seansu, kiedy Thatcher robi zakupy w sklepiku a potem je śniadanie czułam się identycznie, co przy oglądaniu "Jak zostać królem". Wyraz twarzy też pewnie miałam taki sam. Czyli identyczny, co małe dziecko w sklepie z zabawkami i słodyczami. ;)) Kocham takie filmy!
Dla mnie określenie "polskie filmy" to to samo, co "filmy zagraniczne". Czyli wytrych pojęciowy. O danej produkcji nie mówi nic.
Za to dzieła Smarzowskiego cenię wysoko. Jego "Wesele" jest w ścisłej czołówce moich ulubionych filmów. Dlatego "Róży" nie przepuszczę.
Podobnie zresztą, jak "W ciemności". Choćby dlatego, że oba filmy dotyczą bardzo ważnych dla mnie tematów [napisałabym, że "ulubionych", gdyby nie to, że kontekst jakoś mi do tego słowa nie pasuje]: drugiej wojny światowej, nienawiści etnicznej, uprzedzeń i stereotypów, pogardy dla "Innego", nawarstwiającej się i wybuchającej zaraźliwym okrucieństwem.
Dlatego też zależy mi na obejrzeniu obu obrazów w możliwie krótkim czasie.