czwartek, 9 lutego 2012
Moja kuchnia, moje zasady
Klika lat temu potrawy opuszczające moją kuchnię cieszyły się niebywałym, ekhem.. bogactwem smaku. ;) Jako osoba rozmiłowana w historii, także tej mało formalnej (w tym kulinarnej) wzorem sarmackich kuchmistrzów uważałam, iż nie istnieje coś takiego, jak danie zbyt pikantne.
W praktyce wyglądało to tak: za każdym razem, gdy odkryłam, że przesadziłam z dodatkiem jakiejś przyprawy widziałam dla posiłku jeden tylko ratunek: jak najszybciej dodać jeszcze więcej przypraw, które natychmiast pokryją moją wpadkę. Kiedy zaś niefortunny korzenny ratownik także zaczął wołać o pomoc, usłużna wiedźmia dyspozytorka posyłała mu kolejne gramy zamorskich dobroci. ;) Skutkiem czego obiad smakował - i pachniał - przebogato, chociaż na pewno nie tym składnikiem, który miał stanowić jego podstawę. :)
Dziś, choć nadal kocham smaki meksykańsko-azjatyckie, pomimo przekonania o powszechnej wśród Polaków przyprawofobii [równie wkurzającej, co wiatrofobia, dokuczliwa szczególnie latem w środkach transportu publicznego ;) ], jestem zdania, iż wszystko, co dobre w nadmiarze okazuje się szkodliwe.
Czemu o tym wspominam?
Z powodu przeczucia, które mówi mi, że nie inaczej rozumował Andy Tauer, kiedy przyszło mu pracować nad dwunastym dziełem ze swej kolekcji podstawowej, czyli Eau d’Épices.
Dla porządku na samym wstępie zaznaczę, iż pachnidło przypadło mi do gustu. Z tym, że wiem, jak dziwna jestem. :) Nie mam złudzeń, dlaczego "przeciętny Kowalski" uzna Tauerowe dzieło za mocno przesadzone, dźgające jego/jej poczucie estetyki niczym fałszywy dźwięk, pozostawiając po sobie co najwyżej mało przyjemne wrażenie poznawczego dysonansu.
Wszak nie bez kozery zrezygnowałam z nadmiaru przypraw motywowana protestami współtowarzyszy biesiady. ;) Dawno już odeszliśmy od sarmackich standardów żywieniowych [w końcu mamy lodówki i zamrażarki, nie trzeba więc tuszować mało przyjemnych wrażeń zmysłowych, docierających od mięsa którejś tam świeżości.. ;) ].
Samo Eau d’Épices okazało się być tym rodzajem pachnidła, które nie potrzebuje dużo czasu, by znaleźć drogę do mojego serca. :) Ukręcone na jednolitą, ostrą, korzenno-drzewno-nienachalnie słodką pastę, zmysłową i ciepłą. W początkach ogłuszająca kakofonią cynamonu z goździkami, kardamonem, pieprzem, drzazgami suchego, egzotycznego drewna, nasączona słodkim sokiem o cytrusowej proweniencji. Dopiero po chwili mieszanka uspokaja się, ustawia w równym rządku, w regularnych odstępach pozostawiając nieco miejsca. Które szybko zajmują nuty lekkie, zwiewne, słodkawe i eteryczne; jakieś południowe kwiaty, którym przewodzi neroli. Zaś nad wszystkim unosi się strużka kadzidła, sprytnie podbijająca wspomniane drewno.
To zaś po chwili odsłania swoją prawdziwą tożsamość: oto, Mili moi, sandałowiec. :) Suchy, esencjonalny, pełen drzazg i półcieni. Dzięki niemu słodycz kwiatów w sposób niezwykle dyskretny, bo na jednym z dalszych planów przechodzi w lekką, zielonkawą apetyczną jasność bobu tonka oraz ambry, która nie jest ani typowo słodka, ani też jednoznacznie cielesna. Owo niezdecydowanie zdają się podkreślać pozostałe składniki bazy, sprawiedliwie podzielone między (pojmowane stereotypowo) pierwiastki kobiece oraz męskie. Ponieważ mamy wspomnianą słodycz, lecz równoważy ją goryczka wetywerii; pojawia się kwiat pomarańczy, jakkolwiek złamany czarownym dodatkiem anonimowej indyjskiej masali; miękkie, zalotnie roznegliżowane labdanum okrywa zaś coraz cięższa płachta palonych żywic.
A wszystko to dzieje się w jednym czasie. Postronni świadkowie nie mają nawet chwili na złapanie oddechu, podjęcie decyzji, czy wolą zaangażować się w podziwianie kompozycji, czy może bezpieczniej będzie się oddalić, by zerkać czasem z dystansu. Nie da rady. Eau d’Épices podejmuje decyzję za nas, na wszelki wypadek łapiąc "za fraki" każdego, kto się nawinie. :) Niczym bogata, wielowymiarowa dalekowschodnia kuchnia.
Trzeba doświadczenia i wyczucia, by oddzielić olfaktoryczne ziarno od plew. Mnie go póki co brakuje. Dlatego nie mam nic przeciwko mojej dzisiejszej bohaterce, doceniam nadmiar ozdobników, z lubością wdycham woń, w której brakuje tylko jednego - spokoju. :) No i może jeszcze trwałości. Poza tym: Tauer jak zwykle się popisał. Nawet, jeśli postanowił zaleczyć grypę cholerą. ;)
Marudom zaś proponuję, żeby sami stworzyli coś lepszego, skoro Eau d’Épices nie pasuje. ;> Moja kuchnia, moje zasady.
Rok produkcji i nos: 2010, Andy Tauer
Przeznaczenie: zapach typu uniseks o typowo tauerowskim duchu; dla miłośników przypraw oraz nut animalnych; o sporym sillage i na wszelkie okazje
Trwałość: w granicach sześciu godzin
Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz drzewna)
Skład:
Nuta głowy: kardamon, cynamon, kolendra, goździki (przyprawa), mandarynka
Nuta serca: kwiat pomarańczy, jaśmin, kłącze irysa, kadzidło
Nuta bazy: labdanum, ambra, bób tonka, wetyweria
___
W tej chwili bossskie Incense Pure marki Sonoma Scent Studio, wcześniej była Eau du Fier Annick Goutal. :)
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.yupedia.com/11-guidelines-for-using-herbs-and-spices.html
2. http://geniusbeauty.com/woman-health/how-to-fight-spring-vitamin-deficiency/
Etykiety:
drzewne,
nisza,
orientalne,
perfumy,
przyprawowe,
Tauer
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ten post jest hmm... smakowity. Muszę koniecznie powąchać Eau d’Épices, moja kuchnia składa się głównie z przypraw z niewielkim dodatkiem tego co ludzie o bardziej wyważonym smaku uznają za podstawę dania. Szkoda tylko że ulubionej bazylii i rozmarynu w tym zapachu nie uświadczę.
OdpowiedzUsuńsądząc po moich skłonnościach do zapachów ogólnie uznawanych za przeładowane przypadła by mi do gustu ta taurerowa woda ;)
OdpowiedzUsuńKiedyś może przystąpię do poznawania Taurerów, wiem jestem trochę zapóźniona :) ale z drugiej strony co tam...:D grunt to się nie spinać.
Trzy Ryby - witaj! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, pisząc go nabrałam chęci na jakieś przygniatające bogactwem curry. ;) Z dodatkiem ryżu jaśminowego na przykład. :) Mniemam, że dołączysz? ;D
Też uwielbiam bazylię; i jeść, i pachnieć nią.
Polu - zapewne, zapewne... ;)
Pewnie, nic na siłę (resztki tego już masz zaklepane :) ).
Hmmm, miałam robić listę rzeczy do oddania na Wizaż ale coś mi nie idzie, czasu brak (mhmm.. ;> ). To tylko BTW.
hihi mi też choć założyłam wątek wymiankowy co poczytuje i tak już za duży sukces. na razie na wish- liście figurują tam tylko zapachy które już znam a chciałabym mieć w ilościach odlewkowych i spis próbek i odlewek zbędnych na resztę nie mam mentalnie siły :P
OdpowiedzUsuńZazdroszczę takich ukłądów z Eau d’Épices. Na mojej skórze gwałtownie upodabniał się do zapachu obiaty dla porcalany łazienkowej i o mało złożenia takiej nie spowodował, brrrr. Jedno z gorszych perfumowych wspomnień.
OdpowiedzUsuńA co do listy zapachów zbędnych - do sporządzenia takiej z prawdziwego zdarzenia i przy tym do zrobienia porządków w mojej perfumowej menażerii zbieram się - lekko licząc - pół roku. I nadal się nie zebrałam.
Ryż jaśminowy z curry? mniam - i like;-) I nie mam nic przeciwko ostrym daniom, o ile da się je zjeść i nie ciekną mi z oczu łzy (a tak się czasem zdarza i wtedy z jedzenia nici).
OdpowiedzUsuńUwielbiam zapach bazylii. Mało tego - nie znam anie jednej kobiety, której zapach bazylii się nie podoba, wnioskuję zatem, że to chyba niemożliwe ;-)
Skoro lubisz pachnieć bazylią, to powiedz, czym dokładnie - jeśli znasz choć jedne perfumy, których zapach bardzo przypomina zapach prawdziwej bazylii, to daj mi znać - chętnie się w nie zaopatrzę :-)
W ubiegłym tygodniu będąc w jednej z galerii handlowych, weszłam do sklepu MUJI (pierwszy raz w życiu, wcześniej w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje). Spodobały mi się japońskie, minimalistyczne produkty tam sprzedawane, w tym świeczki. Prócz takich o zapachy palonego drewna, bryzy morskiej czy szampana (super!) wypatrzyłam i kupiłam również świeczkę o zapachu bazylii. Miałam nadzieję, że pod nieobecność świeżej bazylii w mojej kuchni, świeczka mi ją zastąpi. Ale niestety - to zupełnie inny zapach. Albo zupełnie inna, nieznana mi odmiana bazylii :-(
Wiedźmo jeśli tylko sporządzisz curry bez dodatku mięsa dołączę z przyjemnością. Z równą przyjemnością poznałabym szaloną mieszaninę przypraw we flakonie która nie pozostawia na skórze tłustego albo spoconego podbicia, najwyraźniej znajduję je w Arabie Lutensa albo Aziyade Pd'E, kojarzą mi się z arabską garkuchnią gdzie między intensywnie użytkowanymi garami w których skwierczy marnej jakości tłuszcz uwija się spocony kucharz.
OdpowiedzUsuńA bazylii w perfumach także szukam, jak Olfaktoria.
I także bezskutecznie.
Polu - dziękuję za dostarczenie alibi! ;D
OdpowiedzUsuńAileenn - skojarzenie wyjątkowo niemiłe, współczuję.
Czyli nie tylko Pola i ja mamy podobne problemy? ;) Rzeczywiście, coś w tym jest: trzeba by zebrać wszystkie myśli, próbki, odlewki, flakony do oddania i ewentualnego podzielenia się. Z drugiej strony przejrzeć portale internetowe czy zakamarki własnych myśli, żeby sobie przypomnieć, "czego dusza pragnie". Strasznie absorbujące. Czy też "robota głupiego", jak mawiał mój dziadek. ;)
Olfaktorio - w takim razie czuj się zaproszona. ;) Z tym, że moje potrawy, zwłaszcza z "azjatyckiego portfolio" właśnie mają talent wyciskania łez u postronnych. ;P One MAJĄ być ostre. :D
Coś w tym jest; kobiety lubią bazylię. :) Dodatkową jej zaletą jest to, że aromat niweluje uczucie mdłości.
Wyraźna bazylia występuje choćby we wspominanej niedawno Eau de Campagne.
O MUJI też nie słyszałam. Szkoda, ze bazyliowa świeczka okazała się mało przydatna. może parafina (czy co tam) zmienia ten zapach, a Twój uwrażliwiony nos to drażni? Swoją drogą, z bazylią kuchenną nie mam kłopotów, odkąd wyhodowałam sobie jej prawdziwy gąszcz. :) Wystarczy te kupne w małych doniczkach przesadzić do większych, poważnie. Rosną jak marzenie. :)
Trzy Ryby - pisałyśmy razem. :) Nie ma problemu. :) A cukinię, kalafiora i pomidory lubisz? :)
OdpowiedzUsuńJeszcze większą przyprawową kurzawę zapewniają Noir Epices Frycka Malle'a, szczególnie w początkowej fazie.
Znowu polecam Eau de Campagne. Może ja mam dziwny nos, ale dla mnie takiej bardzo dosłownej bazylii tam nie brakuje. :)
Mam sto komentarzy.
OdpowiedzUsuńOczywiście większość zapomnę, ale tak:
Primo, pojęcie dania zbyt pikantnego istnieje dla mnie jak najbardziej i zaczyna się jakoś w miejscu, gdzie dla normalnego podniebienia zaczyna się danie "ledwo doprawione".
Po drugie, też lubię azjatyckie smaki, ale chyba inaczej. uwielbiam sushi. Ale nie sushi amerykańskie, tylko prawdziwie japońskie, z jednym składnikiem, góra dwoma. Czyste smaki.
Tertio: właśnie czysty, delikatny smak potraw cenię najbardziej. bez przesady w przyprawianiu. I dla mnie przesada zaczyna się znów tam, gdzie normalne podniebienie odbiera minimum smaku. ;))) Zdarza mi się zjadać potrawy na raty: każdy składnik osobno.
Zdarza mi sie też mieszać, oczywiście, ale papryki unikam jak ognia. Przyszło mi nawet do głowy, ze mogę być po prostu nadwrażliwa na kapsaicynę.
I po ostatnie (z tych rzezy, które pamiętam): zapachy Tauera do mnie nie przemawiają. Nie grają mi. Własnie dlatego, ze one często takie "bogate" są.
A! jeszcze jedno: gotować nie znoszę! Wrrr... Lubię za to jeść. :)
OdpowiedzUsuńWiedźmo dziękuję za kolejne zapachy do przetestowania. Mam już ich na liście hmm, zastanówmy się... wiele w każdym razie. Alem przypraw pana Malle i bazylii ciekawa bardzo więc pewnie kiedyś dorwę.
OdpowiedzUsuńA warzywa wszelkie uwielbiam.
I gotować też lubię.
Tylko zmywanie mnie obraża i odstręcza.
Sabbath - musze przyznać, że pamiętałam o Twojej niechęci do pikantnych potraw o której już gdzieś pisałyśmy. :) Uznałam jednak, że spokojnie mogę uczynić Twoją osobę wyjątkiem od reguły (jak w przypadku zimy i naszych reakcji na nią ;) ).
OdpowiedzUsuńSushi świetnie zrobione rzeczywiście ułatwia osiągnięcie satori (ha! ;) ). Trzy składniki góra? Czyli nori + ryż + ocet? W takim przypadku ryba, sos sojowy i wasabi to już przesada! :P Oczywiście żartuję, wiem o co chodzi. I zgadzam się. Sushi czy sashimi to mistrzostwo małej formy i wszelkie próby upodobnienia ich do pizzy z Pizza Hut, dodatki typu majonez to zbrodnia. Jak dopisywanie strof i rymów dokładnych do haiku. Horror.
Z tą nadwrażliwością możesz nieć rację. Uważaj. :/
A ja z powodu bogactwa Tauery lubię lub choć doceniam.
Gotowanie... Dla mnie to jeszcze jeden sposób ekspresji. Robię to, żeby nie śpiewać (za śpiewanie w miejscu publicznym niechybnie dostałabym w czapę od co wrażliwszych przechodniów :P ). Dlatego mieści się w mojej głowie, że niektórzy wolą śpiewać albo wspinać się po skałkach albo budować naturalnych rozmiarów ksenomorfy. ;)) Grunt, żeby mieć coś, co daje nam satysfakcję. :) A najlepiej wiele takich cosiów.
Trzy Ryby - kolejne "must niuchy" których liczba wcale nie maleje.. stary przewlekły ból. Prawda? :) Obawiam się jednak, że nigdy nie stworzymy sobie porządnej grupy wsparcia. ;D Więc po co próbować? ;)) Najlepiej poznawać coraz więcej i więcej i dowiadywać się o kolejnych cudach. W takim razie życzę miłych i owocnych testów! :)
No to mamy już podstawę curry. ;) Możemy gotować we dwie. :) Fakt, gdyby nie zmywanie, świat były prostszy. Wynalazca zmywarki powinien dostać Nobla; obojętnie w jakiej dziedzinie. ;)
To mnie dotyczy i śpiewanie (żyłam kiedyś z tego), i wspinanie, i budowanie. I dużo innych "cosiów" (choć budowałam egzoszkielet - ksenomorf to forma obcego - ale to nieistotne, bo ksenomorfa też bym chętnie sprokurowała - wpadłam nawet na pomysł, że najtaniej będzie z czarnych worków na śmieci :)))).
OdpowiedzUsuńW świetle Twojej teorii o "formie ekspresji", gotować już nie muszę. :o
No właśnie. Ważne, aby żyć z pasją i pasje mieć. Ale jednak "żyć" powinno być na pierwszym miejscu. :)
OdpowiedzUsuńAle linia skojarzeniowa była słuszna, prawda? ;)
Worki na śmieci? Niezła myśl! :)) Tylko do czego je przykleisz, i to żeby były "na gładko"?
Jasne, że nie musisz. :) Od czego bliscy i bary mleczne? ;D
Ehhh... ja nie mam zbytniej cierpliwości do roślin. Może dlatego, że one do mnie również- dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie, które usiłuję zatrzymać na dłużej, bardzo szybko "zdychają";-)
OdpowiedzUsuńSuper, chętnie wpadnę - napisz tylko, gdzie i kiedy :-)