środa, 15 września 2010
Tysiąc odcieni czerni
Są ludzie, dla których biel jest nudna: niby wiedzą, że Eskimosi potrafią rozróżnić ileś tam rodzajów śnieżnej białości, "ale dla normalnych osób biały to biały". Są ludzie, dla których czerń jest jednostajna. Nie umiejąca niczym zaskoczyć. Tak, wiem, że są tacy. Nie ufam im (na takiej zasadzie, na jakiej nie darzę szczególną sympatią osób, które otwarcie deklarują swoją niechęć do zimy).
Przecież zarówno czerń, jak i biel potrafią być równie żywe i wibrujące, co pozostałe barwy! Jasność i mrok potrafią swobodnie wirować, wibrować, tlić się i lśnić pełnym blaskiem; mogą mieć tysiące odcieni; wszystko zależy od zewnętrznych okoliczności oraz wewnętrznej wrażliwości spoglądającej osoby.
Dlatego dziś pragnę opisać jeden z olfaktorycznych odcieni czerni: męski Encre Noire marki Lalique.
Czerń tuszu to barwa czarnej dziury, gęsta, transparentna, bezgranicznie przepastna; przyciągająca ku sobie nawet własne przeciwieństwo, wchłaniająca je żarłocznie. A przy tym niezwykle mała, subtelna, cierpliwa i przyczajona (jak pająk w sieci). I, co paradoksalne, przejrzysta oraz przewiewna. A także trudno namacalna, podobna powietrzu: wiemy, że jest niemal wszędzie na powierzchni, zobaczyć je możemy tylko w pewnych (dosyć dramatycznych) okolicznościach, ale złapać go w dłoń i ścisnąć nie jesteśmy w stanie.
Encre Noire to zapach bez wątpienia szlachetny i dystyngowany, idealnie wyważony, nienagannie skrojony, zwracający uwagę w sposób niejako przypadkowy. I, jak pisałam wyżej, jednocześnie mroczny oraz przejrzysty, bardzo przestrzenny. Frapujący, w odróżnieniu od rozczarowującej damskiej wersji.
Obcując z nim, ma się wrażenie podobne do podziwu dla doskonale wykonanego, ekskluzywnego wyrobu rękodzielniczego: zachwyt połączony z, nie do końca uświadamianą, estymą. Bo od pierwszego niuchnięcia po prostu się wie, że w procesie powstawania Encre Noire niczego nie zostawiono przypadkowi - to mieszanka doskonale przemyślana, dopracowana w najmniejszych szczegółach, najstaranniej wychowana. :)
Dowodem niech będzie brak uwertury. Rezygnacja z jakiegokolwiek rozpoczęcia pozornie wydaje się głupotą, ale czy tak jest w istocie? Wątpię. Dzięki temu zabiegowi mamy możliwość wejścia od razu w nagą, niczym nie zakłóconą istotę aromatu; możemy zanurzyć się prosto w świetlistą poświatę, odbijającą się od transparentnej czerni, wpaść w objęcia pozornie świeżej, lekko przesuszonej wetywerii, której towarzyszy podobnie przewrotny cyprys i drewno cedrowe (w składzie nieujęte).
Po chwili zaczynam wyczuwać swąd: wiem, ze stoję w samym środku doszczętnie spalonego, egzotycznego lasu. Ogień wygasł dawno, na osmalonych kikutach drzew, wśród przejmującej ciszy umarłej puszczy unosi się mgła, pozostawiając po sobie chłodną mżawkę. Świta.
Krajobraz cmentarza samoniszczącej się natury wprawia mnie w nastrój melancholijny, przywodzi na myśl potężny strumień materii, który wymyka się z czeluści aktywnej czarnej dziury. Swąd w cedrowo-cyprysowym lesie jest przejmujący.
Z czasem mieszanka rozpogadza się nieco, staje się miększa i bardziej cielesna, głównie za sprawą drewna kaszmirowego, delikatnego piżma i jakiś tajemniczych przypraw (kardamon...?). Jest bardziej migotliwa, żywa, wibrująca [nawet drewno nagle ożywa i zaczyna toczyć soki :) ].
Życie upomina się o swoje prawa. Czas nareszcie zakończyć żałobę.
Rok produkcji i nos: 2006, Nathalie Lorson
Przeznaczenie: zapach stworzony jako męski, jednak z powodzeniem może być stosowny przez kobiety, które mogą nosić go także podczas oficjalnych spotkań towarzyskich (bo panowie to jednak chyba nie... ;) ale "co kto lubi")
Trwałość: zmienna - od czterech do ponad dziewięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna
Skład:
Nuta głowy: nie istnieje
Nuta serca: wetyweria haitańska, wetyweria burbońska, cyprys
Nuta bazy: piżmo, drewno kaszmirowe
___
Dziś noszę Eau de Sisley 3.
P.S.
Źródła ilustracji:
1.http://gallery.sjsu.edu/arth198/painting/ink.html
2. strona fotografki Dominique Silberstein KLIK
3. Pachnąca Salamandra JESZCZE JEDEN KLIK
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Piękny to zapach, zaiste. Ale nawet przez moment nie odczuwam melancholii, nosząc go. Pewnie to i szkoda, bo lubię, jak zapach gra na emocjach :)
OdpowiedzUsuńWiadomo, że wrażenia prowokowane przez perfumy nie powinny spływać po nas, jak woda po kaczce. ;) Więc te silnie emocjonalne są także najbardziej wyraziste, takie odnoszę wrażenie.
OdpowiedzUsuńMelancholii na Tobie brak, ale może wyczuwasz coś innego? :) Ale też i nie wszystko musi zaraz łapać nas za trzewia. :)
Ej, no jak to nie ufasz ludziom, którzy nie lubią zimy?
OdpowiedzUsuńJa nie lubię. Nie cierpię zarówno zimy polskiej, błotnistej, burej i wilgotnej, jak i zimy pocztówkowej, skutej mrozem i uwalanej śniegiem po kolana.
Nie znaczy to, że zimą nie lubię żyć. Lubię. zawsze lubię, ale zimą życie wymaga większej ilości jałowych zabiegów typu ubieranie się jak bałwan, przeprawianie się przez trudny teren, pranie uciapanych ubrań, smarkanie nosa, z którego na mrozie kapie skroplona para wodna... Nie lubię zimy. I co teraz? ;)))
Lubię za to Encre Noire i to, co maluje w twojej głowie. W mojej też maluje. I też lubię. :)
Spoko, wybrnę. :)
OdpowiedzUsuńBo się przynajmniej potrafisz wytłumaczyć. ;P Zostaniesz moim wyjątkiem. ;) Nie znoszę osób, które nie lubią "bo nie", "bo latem łatwiej" (pewnie, że łatwiej, ale też trywialniej, bardziej płasko; moim zdaniem, rzecz jasna). A ja, jako osoba zimą (podobno śnieżną i mroźną jak jasna cholera!) rodzona, czuję z tą porą roku silną więź. :) I mnie zabiegi powyższe jakoś nie przerażają. Choć także lubię żyć w każdym miesiącu.
Czytałam, co też się w Twojej głowie odnośnie Encre Noire maluje i mnie się to także podoba. Bardzo nawet.
Podsumowując: skupmy się na tym, co łączy. ;)
Przecież się skupiamy. :)))
OdpowiedzUsuńWiesz za co jeszcze nie lubię zimy? Za brak ruchu. Mniej się spaceruje, mniej się czlowiekowi chce, słońca brakuje i nastrój jedzie w dół. Do tego zamiast mieć ochotę na owoce i lody opycham się tłustymi, rozgrzewającymi bombami kalorycznymi i czuję się potem ociężała i zwisła (fizycznie i psychicznie).
Ale wcale nie znaczy to, że nie będę lubiła Ciebie dlatego, ze lubisz zimę. Słowo. Gdybyś była władna zabrać mi ciepłe miesiące i gdybyś zrobiła to - wtedy rozważyłabym znielubienie. W przeciwnym razie sorry, ale jesteś skazana na lubienie moje i basta. :)))
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńw poprzedni komentarz wkradł się błąd ortograficzny, więc poprawiam przez cenzurowanie. :)
OdpowiedzUsuńO rety rety! Załamię łapki i się zapłaczę w kącie. Sabbath mnie lubi. ;) [swoją drogą dobrze, że nie mam aż takiej magicznej mocy, żeby sterować pogodą ;) ] Się wkurzyłam i w odwecie zrewanżuję soczystym: i wzajemnie! :)
To jednak ciekawe, że nie lubisz w zimie tego, co mnie akurat różnicy nie robi. :) Bo uwielbiam za to szaleć na śniegu, albo kiedy wraca się do ciepłego domu z zimnym nosem (i resztą ciała), albo kiedy można popijać grzańca i nucić w miejscach publicznych, a ludzie myślą, że udzielił Ci się nastrój jarmarku adwentowego. :) I inne takie. A nadmiar kalorii można zrzucić wiosną.
Lalique jest cudny... miło mi się go niucha... Taki drzewny.. dziękuję ci wiedźmo za recenzję :)
OdpowiedzUsuńAleż nie ma za co.To raczej ja powinnam Ci, Werko, podziękować (bo to zawsze przyjemnie, gdy ludzie prawią nam komplementy, prawda? ;) ).
OdpowiedzUsuńOgólnie rzecz biorąc, marce Lalique trudno wiele zarzucić: tworzą naprawdę ciekawe dzieła głównonurtowe, choć i im powinie się czasem noga. A ten konkretny przypadek jest bez zarzutu. :)