wtorek, 21 września 2010

"...kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem"

To nie jest, stanowczo NIE jest zapach na tamte czasy. Okres dwudziestolecia międzywojennego ewidentnie nie sprzyjał delikatnym, słodko-owocowym woniom. A już zwłaszcza takim, którym towarzyszyłaby słona nuta.
Lata 20. i 30. XX wieku z całą pewnością nie mogły być epoką triumfu perfum choćby zbliżonych do Womanity Thierry'ego Muglera.
A jednak. :)


"Coś" jest na rzeczy. I to "coś" niekoniecznie musi być związane z projektem flakonu, utrzymanym w duchu art déco. Po dosyć ciężkich, dosadnych klasycznych wydaniach kobiecych zapachów, Mugler zdecydował się firmować swoją osobą aromat prosty i bezpośredni. Równie skomplikowany, co legendarni już, poprzednicy a jednak przewrotnie świeży [tzn. w sposób nie prowokujący mnie do natychmiastowego szorowania nadgarstków :) ]. Uroczy, dziewczęcy, ale i wyrafinowany. Przekorny. Co chwilę mrużący jedno oko.

Jest w Womanity jakaś ujmująca prostota, istotnie bliska stereotypowemu kobiecemu postrzeganiu rzeczywistości: jednocześnie dystansująca i czule ciepła; o zimnych, ostrych kantach konsekwentnie łagodzonych mięciutkimi tkaninami w ciepłych barwach. :) Porannie rześka, ale też wieczorowo zmysłowa. Tak mniej więcej. ;)
Ten poranek rozpoczyna się od słodkiej, niemal przejrzałej, fioletowo-zielonej figi, której towarzyszą lekkie, soczyste cytrusy oraz ujmująca, dość tajemnicza, egzotyczna słodycz owocowa (mango? kiwi? papaja?); witaminowy koktajl na początek dnia. ;) Z dodatkiem szczypty soli, tak dla balansu.


Z czasem cytrusy i reszta owocowego towarzystwa znikają gdzieś za horyzontem, pozostawiając "na posterunku" figę, której towarzyszy owa wspomniana wcześniej słoność, konsekwentnie zyskująca na znaczeniu. Jest jej coraz więcej, więc nie ma potrzeby zachodzić w głowę, skąd też może pochodzić. Zjawiła się jako forpoczta kawioru; rybich jajeczek o dość wyraźnej strukturze (a wiadomo, że im kawior większy, tym droższy), naturalnie jak najciemniejszych.
Dwugłos figowo - kawiorowy brzmi jasno oraz bardzo sympatycznie; lekko i naturalnie, dzięki czemu nietrudno nam znieść jego ewidentną syntetyczność. Słodkie i słone trwają w idealnej równowadze.

Finał to powrót zielonej figi, tym razem dzięki akcentom figowego drewna, dość jeszcze soczystego: ozonowe nuty wodne nie czują już potrzeby, by chować się za zaskakującym połączeniem flagowym. Jednak i to niespecjalnie mi przeszkadza. :) Bo przecież kremowa, jedwabista struktura mieszanki nie może generować przykrych skojarzeń. Puchaty sandałowiec nadaje kompozycji jeszcze więcej lekkości oraz ciepła.
Całość pozostaje nieco gorzka, słoneczna oraz bardzo, ale to bardzo pogodna. :)

A jednak zapytana, czy pragnę pełnowymiarowego flakonu, będę zmuszona zaprzeczyć. Dlaczego? Ponieważ Womanity to kompozycja bardzo ładna, może nawet chwilami piękna, o niezaprzeczalnym uroku, ale nie wybitna. Choć trudno zarzucić jej wtórność, równie niełatwo posądzić ją o odwagę, charakterystyczną przecież dla Anioła czy A*Men'a. Mojej aprobaty nie zyskuje także przesadzona, iście gargantuiczna w formie ideologia przesadzonego, choć jeszcze nie gargantuicznego (jeszcze! ;) ) we własnej sylwetce projektanta. Bo nie ma czegoś takiego, jak zunifikowana definicja kobiecości, globalne siostrzeństwo. Kurczę, sama nie wiem, co dokładnie znaczy, iż jestem "kobietą", więc jak tu dywagować nad czysto teoretyczną płaszczyzną wspólnych doświadczeń i mentalności (a to już w ogóle bzdura z palca wyssana!). Zatem nie postarali się tym razem marketingowcy pana Muglera. Co nie znaczy, że sukcesu ich najmłodszemu dziecku nie wróżę. ;)

Tym niemniej stworzę zaraz stuprocentowy oksymoron i stwierdzę, że Muglerowe słone słodycze warte są przynajmniej degustacji. To rarytas dla każdego smakosza. ;)


Rok produkcji i nos(y): 2010, załoga z Mane

Przeznaczenie: zapach uznany za damski ale - jak wszystkie klasyczne perfumowe produkcje T.M. - świetnie leży na skórze przedstawicieli obu płci. :)

Trwałość: niezła; w granicach siedmiu godzin (a bywa i dłużej!)

Grupa olfaktoryczna: owocowo-aromatyczna





Skład:

Nuta głowy: figa, cytrusy, inne nuty owocowe
Nuta serca: kawior, nuty wodne
Nuta bazy: drewno figowe, sandałowiec, ambra
___
Dziś nosiłam Cuir de Russie od L.T.Piver.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z bloga Art Deco. Celebrating the Jazz Age (1920s-1930s.):
1. Outfit by the Mattita fashion house, 1920s
2. Thalia Barbarova, 1920s

8 komentarzy:

  1. Opis piękny ale nie przemogę się,nie ,nie i nie;D
    Ale sukcesu Angela nie masz szans powtórzyć co?;)

    Kurczę...a mnie się nic nie chce pisać,testuję ,owszem, dzisiaj Cashmere Fissore i Markiza de Sade,ale głowa mnie boli i mdli od rana,co oczywiście nie powstrzymało mnie od tego aby zlać się po pępek różnościami;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Boląca głowa to żaden argument [mnie zazwyczaj nawet katar nie powstrzymuje ;) najwyżej inni trzymają się ode mnie z daleka ;) ].

    Na siłę, to tylko w toalecie jest sens... ;) Dzięki za ten "piękny opis" bo mnie się zdaje, że dziś lekki bełkot wyszedł raczej. I faktycznie, hitem najbliższych miesięcy Womanity będzie, ale do annałów perfumeryjnych trafi raczej "dla porządku", nie z racji wybitnych osiągnięć. :) Ale czas pokaże.

    Sade to ten z Histoires? I jak wrażenia?? (a na Twój kolejny wpis czeka się, jak dzieci na pierwszą gwiazdkę :) Taki fajny i tyle czasu od jednego do drugiego! ;P )

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja sobie chyba Womanity odpuszczę. Cytrusy i kawior lubię, owszem, ale jeść. Nuty wodne tylko i wyłącznie kiedy pływam.

    Mnie katar też nie powstrzymuje, co najwyżej powstrzymuje współużytkowników windy przed jazdą ze mną... bo wtedy mocniej się zlewam perfumami. W ogóle ostatnio zlewam się na potęgę, bo basen wysuszył mi skórę i zapachy gorzej się jej trzymają. Ale nikt z otoczenia nie narzeka :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nuty wodne - Womanity jest u mnie wyjątkiem, bo też ich nie trawię.

    Mnie się zdaje, że wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez "zlanie się" (dla mnie jest to czasem jedynie 5 "psików", dla części społeczeństwa i 10 to za mało). A nikt nie narzeka, bo... nosisz ładne perfumy. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Naprawdę, nigdy nikt się nie skarżył. Jak moja skóra dobrze zapachy trzymała, to trzy "psiki" były w sam raz - pachniałam, ale nie zabijałam otoczenia, a jak wychodziłam z pokoju mój zapachowy cień nie zostawał, żeby poczytać książki (uwielbiam ten motyw z Pratchetta ;)). A ostatnio 7 "dawek" Cardinala okazało się ledwie wyczuwalne przy wręcz mocno intymnym zbliżeniu nosa do mojej skóry. Ale oczywiście zależy to od dnia i samych perfum. Nie wszystkie noszą się przecież tak samo.
    Moje perfumy dziękują za komplement :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To z trzema (no, czasem czterema) aplikacjami mam zazwyczaj; ale nie lubimy się zbytnio z wodą "do pływania". :) Naprawdę Cię ten chlor spacyfikował. Współczuję.
    To był też - w części - komplement dla moich perfum. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale bez tej wody "do pływania" mój przetrącony kręgosłup kiepsko by mnie nosił. Zatem coś za coś. Teraz się zlewam perfumami i tłumaczę mężowi, że szybko zużywam, zatem muszę kupować nowe flachy :) We wszystkim szukam plusów ;)
    Jak najbardziej komplement dla Twoich też - bo nosisz piękne perfumy :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )