środa, 22 września 2010

Krypta pełna magii


Musisz ulepić w piątek, we wrześniu, na nowiu,
małą lalkę, podobną do twego kochanka.
Zrobić jej usta z głogu, wprawić oczy sowie
i tulić ją co wieczór i każdego ranka,

by tamtemu - głupiemu - zdawało się czasem,
że mu coś w sercu słodko, niepotrzebnie śpiewa,
że go gonią ćmy jakieś z jedwabnym hałasem,
i aby się opędzał i martwił, i gniewał,

I by samotnie błądził aleją jesienną,
na wpół jeszcze uparcie, na wpół nieprzytomnie -
i tupiąc w suche liście malowane henną,
myślał: "diabli nadali! nie mogę zapomnieć!"

I aby poczuł w sercu tęsknotę i chandrę,
by w chmurach z przerażeniem ujrzał sylfy nagie,
w dziupli drzewnej nos dżina, w fajce - salamandrę -
i wpadł prosto w drzwi twoje - wprost w różową magię...

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Rada Pani Girard, czarownicy





Skoro dostałam oficjalne pozwolenie... ;)

Odkąd człowiek spisywał swoje dzieje, w oficjalnych annałach niemal zawsze wspominano o nich z przerażeniem, odrazą, ale też swego rodzaju estymą, a już na pewno - z fascynacją. Z czasem lęk się nasilał, przybierając rozmiary histerii, która mogłaby nawet zostać uznana za groteskową, gdyby z jej powodu nie zamordowano ok. 35 000 Europejek. Trzydzieści pięć tysięcy! Macie pojęcie??
W chwili, gdy ostatnie ideały oświeconego wczesnego średniowiecza [jakkolwiek brzmi to absurdalnie] odeszły do lamusa, wraz ze wzrostem znaczenia antycznych wzorców, których ducha w znacznej części "przetrzymali dla własnego użytku" Ojcowie Kościoła, a którego "uwolnienie" i odrodzenie postępowało nieuchronnie, narastała w społeczeństwie Europy przełomu XV i XVI wieku nienawiść do kobiet, podbudowywana, zawsze wszak aktualnym, lękiem przed przyszłością (a pamiętajmy, że była to epoka ogromnych zmian, że wspomnę tylko o wielkich odkryciach geograficznych). W niepewnych jutra, zagubionych ludziach zrodziła się potrzeba znalezienia "środka zastępczego", na który będą mogli scedować własne lęki, żale i zawiedzione nadzieje. O kozła ofiarnego na kontynencie z przewagą ludności żeńskiej, zwłaszcza tej w wieku poprodukcyjnym, jakbyśmy dziś powiedzieli, trudno nie było. Gdy zaś dodamy do tego zawsze aktualny strach przed mściwymi czarownicami, wszystko staje się jasne. Machina śmierci ruszyła.


W jej żądne krwi tryby trafiały coraz bardziej przypadkowe ofiary, od sędziwych zielarek, "wiedźm" w ścisłym tego słowa znaczeniu, po padające ofiarą spisku arystokratki. Wbrew pozorom, ta drastyczna forma mizoginii z równą popularnością szerzyła się nie tylko w krajach katolickich, ale również w tych, które od kościoła rzymskiego odłączyły się w wyniku reformacji, o czym wspominam "dla porządku" oraz by nieco utrzeć noska stereotypowi (dodam tez, że w procesach o czary bywali skazywani także mężczyźni, jednak działo się to nieporównanie rzadziej).

Z tym niełatwym tematem w mojej głowie splótł się zapach paczuli, co w sumie nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem: w końcu aromat tej rośliny, gęsty, zachłanny i mroczny, jest tu dość oczywistym odniesieniem. Jednak nie mogło to być paczuli byle jakie; trzydzieści pięć tysięcy ofiar ludzkiej podłości i miernoty zasługuje na zachwycające epitafium. Padło na Patchouli od Mazzolari, bodaj najpiękniejsze znane mi wcielenie paczulki wonnej.

Kiedy pewnego wieczora, zaopatrzona w starą, niepozorną z wyglądu księgę oraz rozjaśniającą spowijające mnie mroki pochodnię, z drżącym sercem zstępowałam do wilgotnej, zimnej, ciemnej kruchty położonej pod dawno nieużywaną romańską kolegiatą, spodziewałam się... wszystkiego. Jak wtedy, gdy oglądając horror i towarzysząc bohaterowi, z lękiem przedzierającemu się przez nieoświetlone tereny, wpatrujemy się z napięciem w najciemniejsze partie ekranu (przynajmniej ja tak mam :) ). Myślałam, iż to, co wkrótce ujrzę, zjeży mi włosy na głowie i na zawsze zmieni moją wizję świata. Spodziewałam się - wybuchu supernowej.
Zastałam wątły blask gasnącego kaganka.


W pomieszczeniu nie było nikogo. Trafiłam do opuszczonej pracowni, pełnej kolb, retort, fiolek z tajemniczymi substancjami: pełnych, opróżnionych w połowie i zupełnie pustych, ziół wiszących u powały, różnego rodzaju pojemników z najdziwniejszymi substancjami, noży, moździerzy oraz tysiąca innych przedmiotów, których przeznaczenia nie znałam bądź nie mogłam sobie przypomnieć. Znalazłam wielki, otwarty kominek, na którym wisiał duży mosiężny kocioł. Wzdłuż ścian pyszniły się półki pełne ksiąg, zwojów, woluminów i map. Znalazłam nawet astrolabium, wciśnięte między ludzką czaszkę a mapę nieba północnego. Szybko okazało się że, dzięki zmyślnie rozmieszczonym łuczywom, którym przekazałam cząstkę przyniesionego wraz z pochodnią ognia, cała sala zyskała nagle tyle światła, że śmiało mogło ono imitować blask słońca.
Od tej pory Wielki Świat słyszał o mnie sporadycznie. :)

Patchouli Mazzolari pozwala mi doświadczyć prawdziwego, przedodrodzeniowego czaru: to ni mniej, ni więcej, jak żywa skamielina. Latimeria świata zmysłów. ;) Zapach gęsty, mroczny, od pierwszej chwili wilgotny, typowo (arche-typowo? ;) ) stęchło-piwniczny, ciężki, bez pardonu zagarniający ku sobie całe okoliczne bogactwo zapachów, zatapiający je w sobie bez cienia zażenowania. W końcu po to istnieje.
Dopiero po chwili mieszanka stygnie, tężeje niczym wypływająca w wulkanu lawa, stając się bardziej przyjazną człowiekowi, gównie za sprawą gorących, egzotycznych przypraw, z kminkiem, anyżem, goździkami i cynamonem na czele. To czas zagłębienia się w odziedziczoną po dawnych pokoleniach wiedzę, wsłuchania się we własne "ja"; czas przebywania w odosobnieniu, niezbędnego w procesie inicjacji.
Wówczas mamy szansę dowiedzieć się, poznać, zrozumieć wszystko to, z czego istnienia wcześniej nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy. Wraz z rosnącymi umiejętnościami przychodzi głód wiedzy, ten sam, który trawił Fausta czy Mickiewiczowego Gustawa-Konrada. Ów głód sprawia, że ciągle nam mało, że pragniemy ponad miarę, że płaczemy z bezsilnej wściekłości, gdy znika wszechogarniająca potęga paczuli, która dotąd była dla nas bezpiecznym oparciem, opoką i opiekunem, niczym rodzic dla dziecka.
Zostajemy sami i to jest straszne.

Mimo wszystko, im dłużej przebywamy zdani na własne siły i im mniej dosłowna jest paczulowa hegemonia, tym spokojniejsi się stajemy. Musimy wszystkiego uczyć się od nowa. Po prostu. Pogodzeni z losem kontemplujemy paczulowo-przyprawową ciszę, wycofaną, a jednak istotną i dochodzimy do wniosku, że wszystko się powoli układa. Do przypraw dołącza słodki miód: na poły skrystalizowany, a więc trudny do jednoznacznego sklasyfikowania. Dzięki niemu doświadczamy powrotu paczuli, tym razem w jej drugim, ciemnoczekoladowym, gorzkim wydaniu. Jednak z czasem i ona przestaje być istotna; zastępuje ją miękka, łagodna ambra, która tworzy wraz z miodem zupełnie nową, spokojną całość. Jest pięknie. Tak jak my nie jesteśmy już tą samą osobą. Możemy wrócić do społeczności.
Obrzęd przejścia dokonany.

Wniosek? Strach ma wielkie oczy, a czarownice są niezwykle przydatne. ;) Ot, co!


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: typowy, idealnie skrojony uniseks; dla osób o silnym charakterze, nie dających się łatwo stłamsić. ;) Zapach z porządnym "kopem", prezentujący niezwykły sillage, więc wymagający licznych testów.

Trwałość: bardzo dobra - około dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-orientalna

Skład:

paczuli, nuty przypraw, miód, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Fragment strony tytułowej siódmego wydania Młota na Czarownice. KLIK
2. Sabat Czarownic autorstwa flamandzkiego malarza, Fransa Franckena II. KLIK
3. Sabat Czarownic pędzla Francisco Goya. OSTATNI KLIK

13 komentarzy:

  1. Jak już pisałam u Sabbath, muszę, muszę zanurzyć się w opary takiej paczuli. Obie zrobiłyście mi dziś krzywdę, bo już ukontentowana paczulowo byłam :) A przynajmniej do teraz tak mi się zdawało ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszać nie zamierzam. ;P
    Jeśli chodzi o zapachy, to chyba jest identycznie, jak z tym króliczkiem, co to go gonić należy. :)
    A zanurzyć się warto, oj, warrto.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mojego pozwolenia to Ty nijak nie potrzebujesz. Z resztą... To raczej zachęta była.
    I dobrze, że zachęcałam, bo namalowałaś wizję mocarną.
    Czuję inaczej - nie czuję wilgoci, lochów - na mnie Patchouli jest suche. Ale zmiany także doświadczam.
    No i pointa ładna. ;)

    Znasz Patchouly Profumum Roma?

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo wiesz, nie znoszę wszelkiego ściągania, a taki przypadek, ze dwóch blogerów jednego dnia pokusiło się o recenzję tego samego zapachu był wszak niedawno. ;) Przypadki się zdarzają, ale wolałam grzecznie poczekać, tak dla porządku. :)
    Wizja mocna, bo perfumy nie byle jakie. :) A pointa miała przekłuć napuchniętego balona powyżej - czyli się udało...

    Patchouly znam, choć bardziej wiedźmowy jest dla mnie Fumidus. Ale o Babie Jadze i brzozie było tu niedawno. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. No popatrz, a na mnie Fumidus nie jest nijak wiedźmowy. Na bazie Habanity czy Fumidusa wnioskuję, ze moja skóra nie podbija wilgotnych nut. I dobrze.
    Swoją drogą, Fumidus to jeden z tych zapachów, który już przy pierwszym teście wykrzyczał mi prosto w nos kompletną recenzję. Ja tylko zanotowałam. :)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja tak miałam z Black Cashmere, Kadzidłem Kamali czy l'Eau Trois ( :* ). Wniosek? Grafomania rządzi i wymiata! ;)
    A swoją drogą, "Wodnego świata" nigdy nie byłam w stanie dooglądać do końca. Jak "Odyseja": długo, dużo i o niczym [ale to - jasna rzecz - subiektywna opinia! ;) ].

    OdpowiedzUsuń
  7. Mnie się Odyseja podobała jak cholera. :)
    Wodny świat mniej... Znacznie mniej. Ale dymiarze byli cudni. :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Eee, tam. Iliada lepsza. ;)
    Dymiarzy miałam okazję, najwyżej, ujrzeć po raz pierwszy, dalej nie docierałam.

    OdpowiedzUsuń
  9. E, no jak Cię nie rozpalili przy pierwszym wejściu, to pewnie i do końca nie uległabyś tej brudnej fascynacji.

    A Iliada, oczywiście, że lepsza!

    OdpowiedzUsuń
  10. Bo ja w ogóle tak na "brudy brudne" nie jestem łasa. ;)

    Gilgamesz: no jasne, że tak. Choćby dlatego, że najstarszy. :) Fajnie byłoby wiedzieć, jakie mitologie tworzyły ludy, nazwijmy je, "przedsumeryjskie"; ci wszyscy, których przekaz znamy w formie przetworzonej, zreformowanej przez tych, którzy posiedli umiejętność zapisywania myśli. :) Się rozmarzyłam..

    OdpowiedzUsuń
  11. Taaa... A po "Gilgameszu" widać po prostu, żre bazuje na potęznej tradycji i furze niesamowitych opowieści. jest tak bogaty, wielowątkowy i sprawnie pomyślany, że nie mógł być pierwszy "w typie".

    OdpowiedzUsuń
  12. Jasne, że nie mógł być pierwszy! W ogóle, sprawa z Sumerami jest dość dziwna: skąd właściwie oni się wzięli??
    Co do mitów: cześć badaczy stawia tezę (mnie ona przekonuje), iż większość dzisiejszych baśni była kiedyś mitami, które mniej więcej w czasie rewolucji neolitycznej zostały zdegradowane. Tak więc Gilgamesz czy Odyn byliby nie bardziej mityczni, niż Kopciuszek, Szeherezada, Baba Jaga czy ci wszyscy głupi, wałkoniący się Jankowie, Jackowie [od: Jack, nie: Jacek ;) ] czy Iwanowie z dawnych podań.
    Kurczę, to temat-rzeka jest! :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )