Dziś kolejny zapach, za który nie do końca wiem, jak się zabrać. Niby jest wyrazisty, ma własny styl i specyficzny charakter, ale cóż poradzić, skoro nie przemawia? :) To znaczy przemawia i ja ten głos rozumiem, doceniam a nawet podzielam, ale... No właśnie.
Coś mi nie pasuje. Dlatego nie spodziewajcie się precyzyjnego opisu lub konkretnych wrażeń przelanych na internetowe łącza, bo ich nie będzie. Dzisiejsza notka to hymn do subiektywizmu w najczystszej postaci. ;) Liczą się tylko ulotne impresje.
Oraz zjawy: lekkie, kolorowe, trącące radosnym mistyczno-okultystycznym kiczem, miksem wyrwanych z kontekstu strzępów wiedzy tajemnej, typowej dla kilku co najmniej kultur.
Totalne ponowoczesne fusion.
Cozé marki Parfumerie Generale, bo o nim mowa, zdaje się prezentować taki właśnie rodzaj perfumiarstwa. Oto zapach z charakterem, tworzony z pomysłem oraz jawnym kunsztem. Prace nam nim musiały dodatnio wpływać na samopoczucie twórcy, tak wydaje się nabuzowane dobrą energią. Mimo, iż duch pachnidła cały czas pozornie drepcze po jamach, pieczarach oraz kruchtach w poszukiwaniu zejścia do Królestwa Podziemi.
Lecz nie potrafię dać się uwieść pozorom i zaglądam głębiej, ciekawa tropów, jakimi podążał Pierre Guillaume.
I cóż znajduję?
Przede wszystkim wspomnianą już radość, swobodę życia bez męczącego gorsetu norm społecznych, jasność słońca o poranku, beztroską "byłą" cielesność oraz naturalną magię, pochodzącą ze świata w którym jest banalnym sposobem wchodzenia w interakcje z otoczeniem.
A wszystko to unurzane w ostrym, czekoladowo-ziołowym sosie. Jest jednocześnie głęboko i mrocznie oraz powierzchownie i pogodnie. Coś niebywałego. Grozy nie stwierdza się.
Niestety, przebogate Cozé ma również wady. [Naprawdę nie spodziewałam się, że - jako miłośniczka "głośnych" i wielowarstwowych perfum - kiedyś tak napiszę...] Jedną z nich jest maksymalnie rozproszona uwaga: omawiany aromat jest jednocześnie ciepły, cieleśnie słodki, aby wkrótce popaść w klimaty pikantne i narkotyczne, początkowo utkane z przyjemnych półcieni, by po chwili nurzać się w uciążliwym, morderczym wręcz świetle stroboskopowym. A mnie to przeszkadza.
W Cozé dzieje się zbyt dużo w tym samym czasie, co męczy moją introwertyczną naturę. Nie lubię ludzi w nadmiarze; długotrwałe przebywanie w towarzystwie rozgadanego i rozkrzyczanego tłumu mnie nuży. Po nadmiarze towarzystwa innych homo sapiensów muszę wypocząć w ciszy i samotności. I bardzo, ale to bardzo nie lubię osób, które zdają się tego nie akceptować. Bo w końcu każdy powinien piszczeć z wrażenia na samą myśl o balu na sto par czy innym "spędzie bydła", czyż nie? Zresztą nieważne.
Grunt, że nie przeszkadza mi własne towarzystwo. Lubię samotność. A Cozé nie pozwala się nią cieszyć: absorbuje, przydusza, paple nad głową, domagając się natychmiastowej odpowiedzi, irytuje myśląc przy okazji, że wyświadcza mi przysługę. Okropność!
Dlatego ciężko mi o tym zapachu pisać. Jest zbyt głośny.
Potrafię go docenić, nie odstręcza nawet wizja bardziej wytrawnego A*Mena, krążąca po wiedźmich zwojach mózgowych. :) Wierzę, że potrafi być lubiany, może nawet kochany. Niestety miks pieprzu, kawy, hebanu, czekolady z zielem angielskim i olejem konopnym potrafi skutecznie zmiażdżyć klatkę piersiową.
Nie jestem w stanie nawet opisać rozwoju nut, tak zręcznie pomieszano składniki. Wiem, iż Cozé jest ciężkie, zwaliste i tłuste. Czarne oraz rozświetlone miękkim blaskiem. Dziwne.
Nigdy nie zaryzykuję stwierdzenia o jego wulgarności, bowiem takie nie jest. Wiem tylko, jak mocno mnie męczy, kiedy ja życzyłabym sobie ciszy i ani jednego dźwięku ludzkiej mowy w okolicy dobrych kilku metrów.
Może i ładna, ale krępująca nadmiarem wrażeń, chociaż misterna, to przecież sztuczna i w gruncie naiwna - nie, monsieur Guillaume, ta bajka nie dla mnie. Z pewnością znajdzie wdzięczniejszych odbiorców. :)
Rok produkcji i nos: 2002, Pierre Guillaume
Przeznaczenie: zapach uniseks dla miłośników woni odważnych i nietuzinkowych; testy bezpieczniej zacząć wieczorową porą.
Trwałość: około dziesięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (i aromatyczna)
Skład:
Nuta głowy: olej konopny (z nasion konopi indyjskich)
Nuta serca: heban, ziele angielskie, tytoń
Nuta bazy: pieprz, papryka pimento, czekolada, kawa, wanilia burbońska
___
Dziś noszę Reindeer Games marki Smell Bent.
P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to dzieła holendersko-francuskiego artysty nazwiskiem Johfra Bosschart, specjalizującego się w tematyce mitologicznej, religijnej, okultystycznej i "magicznej". Są przedstawieniami symboli zodiakalnych (odpowiednio: Raka i Skorpiona), a wzięłam je STĄD.
Też się z Coze nie polubiłam. Męczący w dziwny sposób. I jak Boga kocham, lubię dziwne zapachy, ale ten jest poza moją granicą tolerancji ;)
OdpowiedzUsuńI widzę, żeś Ty tez samotnik? Mam to szczęście, że małż to zrozumiał wiele lat temu, chociaż początkowo było ciężko wytłumaczyć, że tak możesz iść a ja sobie zostanę sama i mi to nie przeszkadza i ni e będzie mi smutno ;) Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy prowadzą tzw. otwarte domy. Uwielbiam gości w domu, ale nie na wciąż i bez uprzedzenia ;)
A ja go wielbię i podziwiam, ale w związek bym z nim nie weszła. Mam odlewkę.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą zapach mnie zachwycił na tyle, że stał się pierwszym PG, o którym pisałam. Wielki jest. I nie odbieram go jako spęd bydła. Na mnie Coze jest raczej samotnikiem. I to zwodniczo cichym...
Dominiko - właściwie to nie jest tak, że Cozé nie polubiłam; sama nie wiem, jak się doń ustosunkować i to mnie męczy. Gadatliwe i uciążliwe, ale w sumie nawet sympatyczne... w ograniczonych ilościach. ;)
OdpowiedzUsuńAno tak. :) Choć bardzo lubię ludzi, to w nadmiarze bywają męczący. Faktycznie, szczęściara z Ciebie. Mam problem podobny: skoro chcę być sama i "lepiej sobie już gdzieś idź" to wcale nie znaczy, że jestem w złym humorze/zdołowana/obrażona/cokolwiek innego. :) I stanowczo nie życzę sobie prób rozweselania, pocieszania, zagadywania o co chodzi, pretensji czy zwierzeń. Kurczę, niby prosta konstrukcja a wydaje się taka trudna do ogarnięcia! ;>
Co do gości i otwartych domów, podzielam w 100%! :) Goście są mile widziani, kiedy przyjeżdżają, ale najwspanialsi, gdy w końcu wyjeżdżają. ;)
Sabbath - bardzo się cieszę, naprawdę. Jak napisałam wyżej, zachwyt nad Cozé mieści się w mojej głowie. :) Więc super, że przypadło Ci do gustu. Choćby dlatego, że z pewnością jest JAKIEŚ. Ma klasę. Choć czuję się nim przytłoczona, nie mogę Kozie tego odmówić.
Co do dychotomii cichy/głośny, nie po raz pierwszy jakiś zapach odbieramy biegunowo różnie. ;) W końcu o to właśnie chodzi.
Świetny dowód na to, że kompozycja naprawdę "żyje" i rozwija się pod wpływem cząsteczek ludzkiej skóry.
Zmysły płatają nam figle. Nie raz zdarza się, że tam, gdzie ja słyszę piękną, skomplikowaną, selektywną muzykę inny słyszą hałas. I odwrotnie - to, co zachwyca kogoś innego dla mnie jest monotonnym, męczącym łupaniem. Z zapachem jest tak samo, tylko chyba nawet bardziej. :) W każdym razie moja Koza jest kozą cichą i skupioną. Może się przeżarła? :)
OdpowiedzUsuńMnie dziś tak zmiażdżył Encre Noir Pour Homme...nawet nie wezmę się za recenzję bo jak pociągnęłam to od razu musiałam lecieć i zmywać,inaczej bym nie przetrwała drogi do domu...
OdpowiedzUsuńSabb - ale to "oczywista oczywistość", od tego są zmysłami! I dlatego są takie fajne. ;)
OdpowiedzUsuńNie możemy wszyscy czuć tego samego i tak samo oraz odbierać takie same bodźce, to byłby koszmar.
Zmysły to przyprawa życia.
Rety, ale plotę banały! :)
Przeżarta koza tłumaczyłaby "moją" tłustość i zwalistość Cozé. ;)
Darla - oj, to współczuję. Trudnego wybrałaś sobie przeciwnika.. Piękny, ale wiem, że potrafi mocno przywalić. Nisza w mainstreamie, jeśli można tak powiedzieć. Mam nadzieję, że zdążyłaś zmyć na czas? :)