piątek, 1 kwietnia 2011

Podróże kształcą (?)

Z Orient Extrême od Montale mam kilka skojarzeń: przełom rzeki Jangcy; barka na tej rzece; robotnicy, brudni, spoceni, zmęczeni i głodni, wracający barką z pracy w jednym z ogniw lokalnego przemysłu ciężkiego; znudzeni dziewiętnastowieczni zagraniczni kupcy, czekający w budynku portowej faktorii; objuczeni turyści - w Hongkongu, na Wielkim Murze, w Zakazanym Mieście i na brzegu wspomnianej Jangcy (tudzież Huang-he).
I właśnie ci ostatni stali się kluczem niezbędnym do zrozumienia Orient Extrême.


Ponieważ dzięki nim odkryłam, że mam do czynienia ze światem nierealnym, istniejącym tylko pod pewnymi warunkami i w ściśle określonym przedziale czasowym. OE okazał się być kalką, kliszą, kartą chipową do ostatniego bajta zapchaną fotkami z podróży do ziemi obcej, nierozumianej, dziwnej. Takiej, o której każdy zasobny w dolary i na co dzień stołujący się w barach typu fast food obywatel, w ciągu dwóch tygodni wyrabia sobie dogłębne, przemyślane i bardzo "mądre" zdanie, zyskując wśród rodziny i znajomych miano światłego, bo "w świecie bywałego", chinoznawcy, indologa lub japonisty.
Przyjedzie taki, pokręci się, obejrzy wszelkie mekki turystyczne, obfotografuje wszystko, co w zasięgu wzroku, zaliczy program kulturalno-oświatowy w swoim hotelu, zniesmaczy brudem, nacmoka nad biedą tubylców, stwierdzi, że lokalna kuchnia jest do bani, muzyki słuchać się nie da, zwyczaje głupie, religia śmieszna, ludzie jacyś dziwni i "chyba nienormalni", a w ogóle to w kraju X wszystkiego jest za dużo: ludzi za dużo, zwierząt za dużo, brudu za dużo, zabytków także, kolorów, dźwięków, zapachów ilość nie do wytrzymania. Nie-do-wy-trzy-ma-nia! Tylko babki/faceci niczego sobie; a i to nie wszyscy, jeno ci czystsi, bardziej europejscy, hotelowo-turystyczno-biznesowo-celebryccy.
Napatrzy, nadziwi, obruszy, czasem wzruszy, kupi, obejrzy, wyrzuci i wsiądzie z powrotem w samolot, dumny z siebie bardzo. Zresztą, aby spotkać podobnych turystów nie trzeba wcale ruszać na inny kontynent, a i kraju opuszczać nie ma potrzeby. ;) Wszyscy kiedyś widzieliśmy "estetów", którym przeszkadzał brak światła w skansenie, brak ogrzewania w jaskiniach i niemożność rozwalenia się na łożu w jednej z wawelskich komnat. Wszyscy znamy cwaniaków, którzy po weekendzie w Zakopanem raptem zaczynają mówić niby-góralską gwarą [niewłaściwie kładąc akcenty], nie wiadomo, z podziwu czy głupoty.
Uch!


Z drugiej strony mam nadzieję, że większość osób biorących udział w krajoznawczym procederze, jest świadoma jego sztuczności, niemal teatralnego wydumania. Że mieszkańcy turystycznych rejonów zatrudnieni w sektorze usług celowo odstawiają szopkę, a grupy wycieczkowe świadomie stają się tejże szopki widzami, starając się (mimo wszystko) wyłowić z niej choć trochę charakterystycznego dla danego rejonu klimatu kulturowego. Razem tworzą rodzaj symbiozy, jedyny a niezbędny do pokojowego, bezproblemowego współżycia; przez tydzień lub dwa chyba da się wytrzymać? Gorzej, kiedy nieświadomy teatralizacji urlopowicz wyjdzie na ulicę, pragnąc wmieszać się w tłum ludzi, którzy z turystycznym bon tonem mają niewiele wspólnego. To już trochę niepokoi. Jak te wycieczki białych grubasów, którzy w klimatyzowanych autokarach przemierzają slumsy. Co im z tego przyjdzie?
Podróże kształcą, to znany banał. Gorzej, jeśli czynią tak tylko wobec osób na podróżowaniu bliźnich zarabiających.

Kiedy więc taki, nieświadomy tworzonej dla jego potrzeb ułudy, turysta wyjdzie na ulicę, niechybnie zostaje zbombardowany bodźcami. Kompletnie bez przygotowania rzucający się na głęboką wodę dozna szoku kulturowego, tak silnego, że wywierającego presję na jego organizm. Zgłupieje, zagubi się, zachłyśnie, zidiocieje; przestanie rozumieć cokolwiek i w zaaferowaniu zgubi drogę do hotelu. Szybko też zostanie okradziony ze wszystkiego, z butami włącznie (bo brak mu wiedzy, jak się przed złodziejami ochronić). Ktoś taki faktycznie łatwo może nabrać przekonania o swej bytności w krainie nierządu, anarchii i bezduszności, prawie przedsionku piekła.
Istnieje i druga strona medalu: pełen czołobitności oraz błogich rojeń zachwyt, skutkujący fascynacją nie tyle danym krajem, kulturą czy społeczeństwem, ile samym o nich wyobrażeniem. Nie tyle Chinami czy Japonią, ile własną wizją Chin lub Japonii.
W obu przypadkach podróżnicy mają ten sam problem: nieprawdziwy obraz, poznanie tak powierzchowne, że właściwie żadne. Na szczęście można to zmienić. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach podróże trwają zdecydowanie zbyt krótko i bodaj żadna nie wystarczy, by z oszołomionego podróżnika opadł szok; by ten pozwolił sobie na drugie, bardziej ożywcze i odkrywcze spojrzenie (że o kolejnych ledwie wspomnę). Z tego punktu widzenia epoka prawdziwych wojaży w rzeczy samej skończyła się. Podróże już nie kształcą; zwyczajnie nie są w stanie.


Więc pozostaje nam tylko westchnąć ciężko i kisnąć we własnych czterech ścianach, albo godzić na to, co jest, by z większa uwagą, wrażliwością i dystansem odbierać nowe otoczenie, wyostrzyć ukryty wewnątrz mózgu "detektor lokalności" i skierować go na akceptację świata zastanego. To trudne, ale nie niemożliwe. Przede wszystkim przed wyjazdem należy uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć. Im więcej będziemy wiedzieli, tym zwiększymy swoje szanse; choć odrobinę.

Dobrym sposobem przygotowania organizmu na wyjazd do Chin, Indii czy Tajlandii jest wypad do restauracji serwującej prawdziwe, niezreformowane pod nasze podniebienia, tamtejsze jedzenie. Albo noszenie ciężkich, przeładowanych, nieco chaotycznych perfum w rodzaju Orient Extrême właśnie. ;)
W końcu to wypad na kraniec świata, czyż nie? ;) Ostateczna granica, najbardziej skrajna postać perfum orientalnych. Wszak francuskie słówko "extrême" oznacza tyle, co "skrajny", "ostateczny", "najwyższy". Ostatni próg nirwany tyle, że osiągany nie przez oczyszczenie, lecz przez hojność, dosadność wrażeń.
Pachnidło tak silne, że nawet w dwie lub trzy godziny po aplikacji przyprawiające o ból głowy i nudności, aczkolwiek dość lekkie. Wypełniające całą przestrzeń wokół nosiciela, nie pozostawiające nawet centymetra sześciennego dla świeżego powietrza. Potężne, odurzające, wprost bezczelne. Plujące w twarz mieszaniną róż, sandałowca, egzotycznych przypraw i żywic. Dopiero po pewnym czasie przyzwyczajam się doń, akceptuję jego twardy, lecz także w pełni naturalny, charakter; za co aromat odwdzięcza mi się uspokojeniem, pudrowym wyciszeniem, ciepłym i ciężkim aksamitnym płaszczem w smoki, narzuconym na moje ramiona. Wówczas róża skłania się w stronę bezpiecznego palisandru lub potpourri, sandałowiec tonuje swoje rozwrzeszczenie, natomiast przyprawy robią się dziwnie opiumowe. Z czasem jest coraz ciszej, coraz dyskretniej, coraz bliżej skóry. Choć i tak wystarczy nowa osoba w towarzystwie, by okazało się, iż moje perfumy nadal są łatwe do uchwycenia. :) Najwyraźniej łatwo się do nich przyzwyczajam. To pewnie z racji strużki kadzidła, dyskretnie i miękko opływającej niewielki ołtarzyk ofiarny, na którym złożono pozostałe składniki. Pasuje mi to. :)
Choć bez przesady. To rzeczywiście Orient bez cenzury, jednocześnie niezrozumiały i fascynujący. Przaśny i ujmujący; ale za mało wiedźmowaty. Jego czas jeszcze nie nadszedł.
Poczekamy.


Rok produkcji i nos: ??, Pierre Montale

Przeznaczenie: odważny, ostry i ekspansywny zapach typu uniseks. Tylko dla odważnych. ;) Choć "odziany" weń mężczyzna budzi czemuś mniejsze zdziwienie...

Trwałość: ponad piętnaście godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

drewno sandałowe, róża, piżmo, benzoes, przyprawy
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.chinacraftworks.com/products_all.html?page=2&disp_order=1
2. http://www.ursispaltenstein.ch/blog/weblog.php?/weblog/the_golden_age_of_travel_posters1/
3. http://www.thailandamulets.com/showRoom.php?cate=32&scate=100

5 komentarzy:

  1. Czyli kolejny montalowy twardziel ;) Dopisany do listy koniecznych do wypróbowania.

    OdpowiedzUsuń
  2. I to taki, że hoho! :) Daje po nosie (prawie go łamiąc, przynajmniej przez pierwszą godzinę..)

    OdpowiedzUsuń
  3. Opis standardowego turysty świetny. :) A że OE to killer też wiem. Ja chyba ogólnie za mientka jestem na dzieła pana Montale.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystko fajnie, tylko sinologa, nie chinologa. Nie ma czegoś takiego. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Sabbath - dzięki; mam z takimi typami do czynienia o wiele częściej, niżbym sobie życzyła.. Montale był swego czasu nadwornym perfumiarzem w Arabii Saudyjskiej, a to musiała być prawdziwa szkoła hardkorowych zapachów. :) Może dlatego w Eur. i USA wzbudza raczej skrajne uczucia..?

    Anonimie/Anonimko - zapomniałam o słowie "sinolog"; :) na myśli miałam raczej nieco przestarzały wyraz "chinoznawca". Ale masz rację, już poprawiłam błąd. Dzięki za czujność! :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )