sobota, 9 kwietnia 2011
Zielony szampan
Nie jestem, nigdy nie byłam i chyba już nie będę szczególną fanką perfumeryjnych produktów włoskiej marki Moschino. Jednego wręcz nienawidzę, bo nie dość że jest ordynarnym plagiatem, to jeszcze dzieła, które kojarzę jak najgorzej. Co nie znaczy, że mam uraz do pozostałych pachnideł. Zwyczajnie nie są częścią mojej bajki.
Lecz jedno traktuję dobrze, myślę o nim ciepło i lubię je poczuć w swoim otoczeniu [uwielbia je jedna z moich koleżanek; pozdrowienia, Wieszba! ;) ]. To Hippy Fizz, żywy, wibrujący i świeży dowód zbilansowania wytrawności oraz słodyczy. Starannie wypracowana, kolorowa, estetycznie ujmująca, wiecznie młoda (duchem) przesada.
Czy wspominałam kiedyś, że bardzo lubię i wysoko cenię sztukę, której sedno zasadza się na ciągłym balansowaniu między Klasą a Tandetą i która nigdy nie przekracza granicy drugiej z wartości? Pewnie wspominałam. ;) Nie szkodzi.
Uwielbiam sztukę balansującą między skrajnościami, a przy tym niezaprzeczalnie staranną, wysmakowaną, choć też zawierającą w sobie żart. Pozornie krzykliwą, niedbałą o formę, schlebiającą jak najniższym gustom estetycznym; taką, na widok której osiem na dziesięć osób wpadnie w emfatyczny zachwyt, nie potrafiąc zatamować powodzi własnych ochów i achów, natomiast dwóm pozostałym przez źrenice przeskoczy prawie-elektryczna iskra, na twarze przybłąka się przekorny uśmieszek, taki chwilowy, a potem spojrzą na nas porozumiewawczo. Wszystko będzie jasne: złapali konwencję, zrozumieli żart, poprawnie rozszyfrowali wiadomość.
W typie podobnych kampowo-popartowsko-glamourowych humoresek utrzymano konwencję Hippy Fizz, ów żywy, "idący" prosto do głowy żart. Choć to żadne odkrycie, ostatecznie nazwa do czegoś zobowiązuje... ;)
Czas na kwiaty w szampanie!
Co prawda nieco dziwnym, intensywnie zielonym, niemal trawiastym, ale to żadna wada. Kto od spontanicznych, radosnych, nieco wyidealizowanych hipisów żąda konserwatywnej mieszczańskiej sztampy? Od sztampy wieje nudą, od Hippy Fizz nigdy.
Choćby dlatego, że omawiane pachnidło naprawdę ostro musuje, wibruje i skrzy się. Przynajmniej przez dwie pierwsze fazy. ;) Jest upojne, radosne, młodzieńcze [zważcie, że nie użyłam wyrazu "młodzieżowe"] oraz lekkie i odświeżające. A to stanowi przecież klucz do serca współczesnej konsumentki, szczęśliwie tym razem nie zastąpiony wytrychem.
W otwarciu mam do czynienia z suchą, stonowaną, chłodną cieczą wyciśniętą z cytrynowej skórki (co, rzecz dziwna, bardzo przypadło mi do gustu) oraz lekkim akcentem kwiatowym, które jednak są niczym wobec zimnych, soczystych, metalicznych soków wyciśniętych z malinowych liści: woni silnej, energetycznej, w oczywisty sposób nawiązującej do zapachu owoców i herbatki z malinowych łodyg. Piliście taką kiedyś? Moja babcia (ta od kroju i szycia) uważała, że świetnie działa na przeziębienie. :) W każdym razie: mieszanka suchego olejku cytrynowego z zieloną, metaliczną zadzierzystością soku liści malin sprawia, iż kompozycja zaczyna świdrować, burzyć się, uderzać do głowy zaczepiając po drodze o przegrody nosowe. Jest uroczo i niekonwencjonalnie.
Szczególnie po chwili, gdy kompozycja zapożycza sobie nieco z ludzkiego ciepła, włączając nuty lekkiej, dalekiej od zmysłowej dosłowności róży, delikatny, słodkawy powiew kwiatu lotosu. Lecz szampańska zieleń nie śpi. Tym razem reprezentuje ją ciepły i ziemisty fiołek, wspomagany... cichutkim tchnieniem żywic! Poważnie - one tam są i ja to wiem. :)
Szkoda, że z czasem mieszanina robi się płaska, papierowa i coraz bardziej nudna, choć ów papier nadal jest dość wysokiej jakości. Świeży cedr łączy się z coraz cichszym fiołkiem, natomiast wybitnie syntetyczny mech doprasza się o spokojną suszę. To ziemia gorąca, wyschnięta, choć w pewien ostry sposób puszysta i miła w dotyku. Całości dopełnia łagodna, nienarzucająca się, lekka słodycz kwiatu osmantusa, rześka, mięsista i - czy mnie węch nie myli? - szyprowa.
Przemiły, zażywny wstęp, sympatycznie rozwinięcie oraz nieco wymuszone, choć nadal gładkie, zakończenie. Może nieco rozczarowujące, ale przecież tego należało się spodziewać. Jakoś nie umiem przejść obojętnie obok kolejnego oczywistego, acz łamiącego konwencję, świeżaka; tryskającego radością, pełnego permanentnej radości życia, młodzieńczego optymizmu, niezależnego od metryki lub co poważniejszych kłopotów. Lekkiego, bo niezależnego, świadomego siebie.
Hippy Fizz to czysty i pełny, nieuznający granic hymn na cześć nadchodzących ciepłych dni. Nie zapomnijcie o nim podczas kolejnej wizyty w perfumerii! :)
Rok produkcji i nos: 2008, ??
Przeznaczenie: soczysty, niecodzienny letni zapach dla kobiet, choć mężczyźni też nie powinni czuć się w nich zbyt dziwnie. Idealny na dzień oraz okazje nieformalne [choć na przykład kameralne wesele na świeżym powietrzu również do HF pasuje idealnie :) ].
Trwałość: od pięciu do jedenastu godzin (to drugie latem)
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża
Skład:
Nuta głowy: magnolia, cytryna, liście malin
Nuta serca: kwiat lotosu, fiołek parmeński, róża majowa
Nuta bazy: drewno cedrowe, mech, osmantus
___
Dziś noszę Serge Noire marki Serge Lutens [autoinspiracja ;) ].
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://coolechicstylefashion.blogspot.com/2009/05/bohemian-chic-living-room-delizioso.html
2. http://www.krftd.com/most_read_pages/bohemian-chic/
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jaka miła niespodzianka. dzięki za przychylną reckę, bałam się, że zjedziesz moje maleństwo. ;) W ogóle to i tak Ci nie wierzę. :PP
OdpowiedzUsuńDaj znać, jak dojdziesz do siebie.
To byłam ja, Wieszba. :)
OdpowiedzUsuńDzięki. :) Spoko, Aguś; porządnych rzeczy nie zjeżdżam. ;) A wierzyć nie musisz; obejdzie się.
OdpowiedzUsuńZnać dałam, ale powyższy tekst i tak wygląda, niczym koszmar redaktora. ;P Tylko, że nie bardzo mam chęć go zmieniać. Trudno, zostawiam moje "masło maślane" bez zmian.
A gdzie obowiązkowe "łubu-dubu\ łubu-dubu!\ niech nam żyje\ prezes naszego klubu!"? ;))