Dziś zabieram Was na wycieczkę do jednego z najbardziej frapujących rejonów zachodniej Europy. Zapraszam w Ardeny!
Mam słabość do starych górotworów. Nie podzielam zachwytu strzelistymi, ośnieżonymi szczytami Alp, Himalajów czy Tatr; są, owszem, malownicze, przyciągające wzrok i praktyczne (zwłaszcza z turystyczno-sportowego punktu widzenia), ale brak im "tego czegoś"; czaru, stylu, nienarzucającego się majestatu, odrobiny mroku, bagażu wielkiej historii, nutki najprawdziwszej Tajemnicy, jaką mogą pochwalić się góry Szkocji czy właśnie Ardeny. A kiedy słyszę pogardliwe określenie: "góry dla ceprów", odnoszące się do moich ukochanych Sudetów, to mam ochotę porządnie zlać wymądrzającego się pyszałka. ;) Co taki może wiedzieć! Zresztą osobnik lekceważący jakiekolwiek góry zasługuje na wszystko, co mu (lub jej) się z tego tytułu w życiu przydarzy; zero wyrozumiałości.
Lecz Ardeny to nie tylko wzgórza ale, a właściwie: przede wszystkim, lasy.
Oraz porozrzucane tu i ówdzie niewielkie miasta, wioski, opuszczone domostwa; to bunkry, schrony, okopy i umocnienia pozostałe po obu wojnach światowych. To niebezpieczeństwo natknięcia się na niewypał, raczej rzadkie na paryskim bruku bądź Lazurowym Wybrzeżu. ;) To ziemie o pisanej historii sięgającej czasów Cesarstwa Rzymskiego, zamieszkałe od piątego wieku przed Chrystusem, pełne dziwów, legend, duchów; pełne unoszących się w powietrzu wspomnień, niepotrafiących umrzeć i rozpłynąć się w tkance czasów; pełne myśli, emocji, zdarzeń dziwnych, strasznych a gwałtownych: skrytobójczych morderstw, egzekucji, bitew, spisków, czarów, wypędzeń, knowań oraz dowodów nadzwyczajnej ludzkiej wytrzymałości. Ardeny - typowa ziemia pogranicza, ze wszystkimi charakterystycznymi dlań demonami i rozkoszami.
Miejsce, w którym upływ czasu jest pojęciem względnym, a podróże przezeń wydają się być na wyciągnięcie ręki.
Od czasów Jeana Delvaux, szesnastowiecznego mnicha skazanego za uprawianie czarów czy George'a Pattona, który na przełomie 1944 i 1945 roku przeprowadził "swoich chłopców" przez interesujące nas góry nie zmieniło się znów tak wiele. Tylko spójrzcie. Czas jest pojęciem względnym.
Dla duchów starych gór natomiast nie istnieje wcale.
O czym wspominam, zdeterminowana pomijać w recenzji postać Léonory Dori Concini, markizy d'Ancre, marszałkowej d'Aumont, oskarżonej o czarostwo i ściętej na Placu de la Grève, zwyczajowym miejscu paryskich egzekucji, 8 lipca 1617 roku. Wszystko jasne: dziś będzie o Marescialli sygnowanej nazwą Santa Maria Novella. :)
Nie mam ochoty ślepo podążać dróżką oczywistych skojarzeń. Zwłaszcza, kiedy opowieść marketingowa jest tak bardzo sugestywna. Z całym szacunkiem dla ambitnej arystokratki, zdecydowałam się wytrwać przy własnej wizji.
Jakoś nie potrafię przekonać się do zimna, demoniczności i mroku, które rzekomo mają drzemać wewnątrz prostej i obłej buteleczki. Żadnych demonów. Nie ma ich tam. Po prostu nie ma.
Co nie znaczy, iż jest Marescialla kompozycją lekką, łatwą i przymilną; nic z tego. Cała skrzy się od bólu, strachu, gniewu, szału, złości i rozżalenia, ale jednocześnie pozostaje pełna ciepła, spokoju, słonecznego uśmiechu, cichej radości, a także nadziei. Pojawiają się nawet chwile urywanej cielesnej rozkoszy, takiej bez ckliwego happy endu, psa i domu z ogródkiem. Bowiem Marszałkowa jest odzwierciedleniem ludzkich emocji, cierpienia i szczęścia pospołu. To w pewnym sensie odbicie nas samych. Piękne odbicie. :) Górzyste i leśne.
W otwarciu mieszają się akcenty węgla (może palonego torfu?) oraz świeżej, miętowo-kamforowej rześkości, zaprawionej gorzkimi ziołami. Komuś sypnęło się piołunu i lipowej herbatki! ;) Całość wyszła mocna: ostra, wyrazista, zachwycająca w swej sile.
Dopiero po chwili wyłaniają się akcenty wilgotne, ziemiste; właśnie stąd wcześniejsze skojarzenie z torfem, tym razem jeszcze nieoddzielonym od leśnego poszycia. Łatwo wychwycić woń starej skóry pomieszanej z ziołami oraz szczyptą egzotycznych przypraw. Lubię takie dosłowne klimaty! Są nieprzyjazne, a jednak w pewien sposób mi bliskie. Szukajcie w pobliżu "domu śmierci", czyli chatki na kurzej nóżce. ;) Jestem prawie w domu.
Następnie pachnidło zmydla się.
Dziwne jest to mydło: czasami jednoznacznie odstręczające, wulgarne, niechlujne i piżmowe, czasem przesuszone, stonowane dodatkiem piwnicznej paczuli, budzące nadzieję na rozsądny rozwój.
Tym razem się nie zawiodłam. :) Paczuli i mydło dryfują w stronę czegoś, co przypomina grzybowe l'Eau Trois i bardziej zdatną do noszenia postać Thundry Pro Fumum Roma. Piękne, rozświetlone promieniami słońca leśne poszycie. Ciche, bliskie skrze, a jednak ciepłe i wywołujące delikatny uśmiech na mojej twarzy. Taak, wróciłam do domu.
Mam wrażenie, ze z odbiorem Marescialli jest trochę tak, jak z fascynacją dziełami Zdzisława Beksińskiego, człowieka cichego, o ciepłym, nieco nieśmiałym uśmiechu. Kto chce widzieć w nich upiory, ten je zobaczy bez najmniejszego problemu, kto chce zaspokoić swój głód makabry - ten również się nie zawiedzie, kto chce nakarmić swoją "apokaliptyczną egzaltację" - tak samo. Stosunkowo niewielu rozumie, że domniemane "demony Beksińskiego" to w dużej mierze projekcja wyobraźni patrzącego. Ot, tak dla przykładu, słowa malarza:
"Namalowałem twarz, która wydawała mi się łagodna. Przyszła znajoma dziennikarka z prasy kobiecej i mówi: - Ta makabryczna twarz obdarta ze skóry. Myślę, Jezus Maria, chcę malować łagodny obraz, a ludziom zawsze kojarzy się z apokalipsą. (...) Ale Czechow też przez całe życie myślał, że pisze komedie, a mówią, że pisał dramaty i tragedie".
Cytat bezpośredni: STĄD.
Siła twórczości Zdzisława Beksińskiego polega na ciągłej stymulacji ludzkich umysłów, nie zaś na robieniu z nich tandetnej sieczki w stylu gore. Odnoszę wrażenie, jakoby nie inaczej należało odbierać Maresciallę.
Mniej dosłownej łopatologiczności, więcej szacunku dla zastanych realiów. A o powyższe znacznie prościej w Kudowie-Czermnej niż w Zakopanem, w Ardenach aniżeli w Południowym Tyrolu.
Stare góry kuszą, ale się nie spoufalają. Niczym Marszałkowa od SMN. ;)
Rok produkcji i nos: podobno 1828, podobno Léonora Dori
[aha, chyba podczas seansu spirytystycznego ;) ]
Przeznaczenie: dość trudny, charakterystyczny zapach typu uniseks o sporej mocy i polu rażenia. Świetny na wszelkie okazje, o ile uda nam się go oswoić.
Trwałość: od ośmiu do jedenastu godzin; i pomyśleć, że to woda kolońska! :)
Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa (i aromatyczna)
Skład:
utajniony. Pewne są skóra, paczuli, zioła, przyprawy oraz coś z cytrusów.
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:FR-08-Landscape7.JPG
2., 3. i 4. http://reflexe-photo-luciole.over-blog.com/30-categorie-1108249.html
5. http://users.telenet.be/be.bartlog/archives/2007/04/entry_245.html
Zazdroszczę Ci, że marszałkowska tak piękne oblicze na Tobie pokazała. Na mnie niestety wyszło coś, co mnie całkowicie zniechęciło do globalnego użycia, coś co mój mechanik używa w garażu połączone z zatęchłą, piwniczną, spleśniałą wersją paczuli :(
OdpowiedzUsuńA najlepsze jest to, że po lekturze mam ochotę na ponowne testy :D
To pierwsza recenzja Marszałkowej, po której mam ochotę na poznanie tego zapachu! A już fragmentem o Beksińskim obłaskawiłaś mnie zupełnie (primo: jego prace są fantastyczne, secundo: to mój krajan) :)
OdpowiedzUsuńWyrozumiałość? Takie piękne zdjęcia - po co tu wyrozumiałośc potrzebna? ;)
OdpowiedzUsuńFajnie, że napisałaś, że marszałkową ścięto, bo z tym paleniem to taki dość żałosny flame.
A Beksiński... Mnie też nie wydają się upiorne. Raczej przejmujące. Jeśli coś mnie w nich przeraża, to to spojrzenie wgłąb siebie, do którego skłaniają. A można tam zobaczyć rzeczy straszne. Ale na szczęście nie tylko takie. :)
Dominiko - "Marszałkowska w godzinach szczytu"? Dobre! :D Czyli taki spaczulały Tar? Cóż, bywa lepiej; ale przecież nie ma co rozpaczać, na mnie cholera też się piżmi soczyście i potoczyście.. czasem. A Ty masz wiele przyjaźniejszych zapachów do dyspozycji. Marszałkowa nie lubi Ciebie, Ty nie lub Marszałkowej. ;)
OdpowiedzUsuńA może po ponownych testach..? Szkoda, że puściłam już przesyłkę.
Aileen - jesteś z Sanoka? Ech, dawno tam nie byłam, ale nabieram ochoty na ponowną wizytę. Lubię Twoje okolice. :) Stare góry. ;) Ot co!
Bardzo mi miło; mam nadzieję, że "Marszałkowska" Cię nie zawiedzie.
Sabbath - a bo ich dużo coś.. Flame nomen omen? ;) Jak mieli ją spalić, skoro była arystokratką?? Nie zasługiwała na tak haniebną śmierć, dobrą dla pospólstwa. Ścięto też mnicha, o którym wspominałam o góry - bo był duchownym, mężczyzną i się "przyznał" do winy. Podwójne standardy egzekucji, to przecież norma. Pawła z Tarsu też ścięto mieczem, a teoretycznie powinny rozszarpać go lwy, mógłby też umrzeć na krzyżu (głową w dół) albo spłonąć jako żywa pochodnia - ale był obywatelem rzymskim z porządnej rodziny. Z tego samego powodu w innych czasach zgilotynowano Sophie Scholl, jej brata i ich przyjaciela, obywateli III Rzeszy. To powinno uspokoić zapędy zwolenników spalenia marszałkowej d'Aumont.
Beksinśki, rzeczywiście, przejmujące obrazy tworzył. I tak, niepokojące bardzo; nie lubię siebie w nich odbitej. Ale cóż, od Cienia się nie ucieknie. ;) No i są dzieła też nostalgiczne, wzruszające, prawie ciepłe. :)
Marszałkowa miała być :D Tak to jest, jak się o 100 rzeczach naraz myśli, a jeszcze więcej jednocześnie robi.
OdpowiedzUsuńI podziwiam wiedzę historyczną :)
Podwójne standardy to norma. Nawet sławetne "oko za oko" wcale nie oznaczało równych kart dla wszystkich, tylko równych kar dla równych stanem. Ale fakty bywają takie nieefektowne, że lepiej ściemniać, czyż nie? ;)
OdpowiedzUsuńCzy ja lubię siebie w obrazach Beksińskiego? Wiesz co? Lubię. Chyba. Pamiętam, byłam kiedyś z przyjacielem na wystawie prac Beksińskiego w BWA; chodziliśmy po sali jak w transie i w pewnej chwili stanęliśmy przed pracą, która olśniła nas głębią i taką... "osobistością". Chwilkę trwało, nim zrozumieliśmy, że to otworzyły się drzwi windy, a my patrzymy na swoje odbicia w zmatowionym lustrze.
Dominiko - a tak wyszło Ci koncertowe porównianie! :) E tam, wiedza historyczna.. Po prostu ciągnący się od dzieciństwa głód poznania historycznego. "Wiedza" to jego efekt uboczny. :)
OdpowiedzUsuńSabbath - wiesz, że najlepsze kłamstwo to takie, w którym tkwi ziarno prawdy; w końcu pani markiza została spalona. A właściwie nie ona, co jej martwe ciało, dla zasady. Takie ściemnianie nazywa się "marketing" lub "pijar". ;))
Z Beksińskim jedno nie wyklucza drugiego. Jego prace są b. często ujmująco intymne, tylko trzeba chcieć to zobaczyć. A Ty i Twój Przyjaciel kontra lustro - tak, jestem w stanie w to uwierzyć: Beksiński potrafi nieźle "zryć beret", w pozytywnym sensie, rzecz jasna. :)
Wiesz czym pachnie Mara? Mara pachnie mydłem z Aleppo ;) Odkąd je poznałem nie używam żadnego innego.
OdpowiedzUsuń