Harmattan, silny wiatr wiejący znad Sahary ku Zatoce Gwinejskiej oraz atlantyckim wybrzeżom Północnej Afryki. Gorący i porywisty, czyni porę suchą trudną do zniesienia, odpowiadając za spadek względnej wilgotności powietrza o ok. 1%. Owo zjawisko atmosferyczne dało nazwę jednemu z dzieł Perfumerii Generalnej [ ;) ], Harmatan Noir.
Omawiana dziś kompozycja stanowi element ciekawej grupy zapachów: „przewiewnych”, przestrzennych, czasem wycofanych, w ciekawy sposób skorelowanych z ogniem – albo sprawiających wrażenie pozostałości po potężnym pożarze (męska Encre Noire od Lalique), albo zachowujących się niczym ogień w płonącym budynku, niemal przebiegły, cicho przyczajony tuż za drzwiami, czekający aż ktoś dopuści go do większej ilości tlenu, by znów mógł się rozszaleć. Harmatan bezsprzecznie należy do drugiej z wymienionych kategorii.
To aromat złości – inaczej tego nie ujmę. Zimnej, wyrachowanej, choć zrodzonej z żywotnych uczuć, bezkompromisowej złości. Ironicznego, kalkulatorskiego, spokojnie cedzącego jadowite słowa sangwinika. Osoby, w której rękach skupiona jest wszelka władza i która nigdy nie miewa oporów, aby z niej skorzystać. A robi to często, nikomu nie musząc tłumaczyć się z egocentrycznych łajdactw. Temu komuś nie przyświeca żadna mniej lub bardziej szczytna idea, choć pod jej nośnym płaszczykiem chętnie się chowa; w rzeczywistości pragnie jedynie władzy. Władzy dla władzy. Władzy dla zemsty. Bo, parafrazując znane powiedzenie, żądza potęgi uświęca wszelkie środki. Harmatan Noir – aromat demonicznej wszechmocy.
Tak mógłby pachnieć Stalin. Albo Hitler [ale ten prawdziwy: zimny, wyrachowany cynik, nie „medialny choleryk” opętany obsesją rasowej czystości (wspomnianej „nośnej idei”)].
Hm...
Lecz przecież HN zyskał moje uznanie! Co więcej, zachwycił i zafascynował. No tak, magnetyczne piękno zła nie jest wyłącznie pustą, wydumaną koncepcją filozofów i teologów. Ono istnieje, ma się dobrze i codziennie kusi miliony Ziemian. Zamiana negatywnych emocji w czyn od wieków, miast przerażać i budzić wstręt, fascynuje i wciąga. Czasem tak mocno, że ani się obejrzymy, a już nie zadajemy sobie pytań typu: „czy to uchodzi?”, „czy postępuję prawidłowo?”, „czy nikogo nie krzywdzę?”. Stąd już tylko krok do czynienia niegodziwości małych czy większych świadomie i z premedytacją.
Zmysłowość zła – tak, to musi być owo tajemnicze „coś”. Bo jak inaczej wyjaśnić mój zachwyt nad kompozycją budzącą tak upiorne skojarzenia?
Przejdźmy więc do meritum.
Suchy, potężny i zachłanny, wszechogarniający potwór nakrywa swym buro-rudym cielskiem całe niebo: domy, ulice, samochody, budynki rządowe i hotele, meczety i pomniki; ludzi, zwierzęta oraz roślinność. Suche, gorące powietrze trudno odróżnić od niewielkich drobinek kwarcu wpadających przez wszystkie otwory ciała, zatykających przewody oddechowe, i bez tego sklejone i popękane dzięki niemiłosiernie suchemu powietrzu. Istna mała, indywidualna apokalipsa.
Suchy, silny i zatykający, ale przecież to jest nadal wiatr! Dynamiczna i lekka masa powietrza.
Nie mam pojęcia, jakim cudem Pierre Guillaume zdołał połączyć wspomniane sprzeczności, ale pewne jest jedno: efekt jego działań zwala z nóg, niewielu pozostawiając obojętnymi. :) Ponieważ jego kompozycja jest autentycznie, niezaprzeczalnie sucha. Niby mieszanka zawiera jakieś cytrusy, miętę czy inne zioła, ale sądzę, że odpowiadają one prędzej za efekt bardziej oczywistej (i spokojnej) wietrzności jako czynnika orzeźwiającego organizm. Podejrzewam duży udział bergamotki, gdyż jej dystyngowane, skórzane oblicze jest aż nadto wyraźne.
Po pewnym czasie świeże nuty ulatniają się, a na ich miejsce przybywa susza. Dosłowna, trudna, choć z pewnością czyniąca upał bardziej znośnym. W tej fazie wyczuwam więcej drewna z cedrem na czele, delikatny obłoczek jaśminu, woń starej, pokrytej kurzem garbowanej skóry. Gdzieś spod tego wszystkiego wydostaje się niewielka ilość soli. Z czasem kwiaty i ostatnie podrygi czerstwej świeżości znikają, pozostawiając jedynie trudną do weryfikacji nutę drzewną (cedr? mahoń? sandałowiec? któryś z balsamów? labdanum?) oraz jakieś dziwne, nieznane mi zioła. No i sól, której ilość szybko rośnie, choć nigdy nie wyrasta wiele ponad próg zauważalności. Właśnie te akcenty trwają na skórze przez długie godziny, stopniowo, niewielkimi kroczkami przybliżając się doń. Oraz cichnąc; po trosze; tak, iż ubytek długo pozostaje niezauważony, aż tu nagle wącham przedramię – i nic.
Permanentny gniew, choć bez wątpienia wyniszczający i naganny, w dalszym ciągu pozostaje uczuciem; oswojonym, ludzkim, występującym w przyrodzie. On także w jakimś stopniu składa się na człowieczeństwo. Warto o tym pamiętać.
Rok produkcji i nos: 2006, Pierre Guillaume
Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dobry na wszelkie okazje, z uczestnictwem w egzekucji włącznie ;)
Trwałość: do dziesięciu godzin [zimą gorsza, bo tylko do ok. siedmiu]
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa
Skład:
suszone kwiaty, zioła, suszone drewno, cedr, suszony jaśmin, mięta, cytrusy
___
Dziś noszę le Vétiver od Lubin.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.thehubsa.co.za/forum/topic/92714-while-sa-is-flooding-the-harmattan-has-started-here/
2. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:MosqueinAbuja.jpg
A powyższą recenzję pisałam w porządnie ogrzewanym pokoju pozbawionym jakichkolwiek nawilżaczy powietrza, odmawiając sobie wszelkiego napitku – doceńcie to. ;))
a na mnie HN to... mydło. I nic więcej. Foch, nic już o nim nie piszę ;)
OdpowiedzUsuńNie miałam przyjemności poznać ,dotąd z przyprawowymi miałam problem, ciekawa jestem czy poczułabym ten gniew..
OdpowiedzUsuńŚlę uściski ;*
Escritoro - po napisaniu recenzji obskoczyłam kilka blogów i poczytałam recenzje innych, więc obczaiłam także Twój komentarz do recki Sabbath. Oobrzyydliwy pech (a może raczej złośliwość?).
OdpowiedzUsuńTakie numery są frustrujące. Na mnie ostatnio zmydliła się Marescialla SMN, więc łączę się w gorzkim zawodzie. ;)
Skarbku - trudno powiedzieć, to trzeba sprawdzić. ;) Zadziałało. I stosowy mejl już poszedł. ównież ściskam! :*