sobota, 5 lutego 2011

Jeszcze tylko 100 dni...

I znowu nie na temat. :)
Dzisiaj Młoda wybiera się na studniówkę, właściwie już czując na plecach oddech szacownych komisji maturalnych. Boi się - co zresztą całkiem zrozumiałe. Ostatnio, oprócz zmyślnego systemu kartek, naklejek i plakietek, mających zmotywować ją do nauki, kazała chować przed sobą kabel od internetu [byle tylko uciec przed tym okropnym złodziejem czasu]. ;) Dziś moja droga siostrzyczka, jej paczka oraz reszta szkolnych rówieśników (z osobami towarzyszącymi) świętują ostatnie przed maturą błogie godziny "laby", gdy można tańczyć, śmiać się, pić, plotkować, całować, żartować i zacieśniać więzi z, raptem podejrzanie skłonnymi do fraternizacji, nauczycielami. Niech im wyjdzie na zdrowie! :)

Do napisania niniejszej notki skłoniła mnie sesja modowa z zeszłotygodniowego numeru Wysokich Obcasów, której twórcy postulują "żeby studniówki porzuciły restauracje i wróciły do szkół. Restauracja będzie jeszcze niejedna, a szkole mówicie już: Bye!" Co, dla wyżej podpisanej, stało się przysłowiową kroplą przepełniającą czarę. :) Bo co komu przeszkadza taka forma świętowania symbolicznego końca "beztroskiej edukacji"?
Imprezy w restauracjach z pewnością nie należą do dużo droższych; szczególnie, gdy okazuje się, że w koszta zabawy w auli czy sali gimnastycznej należy doliczyć katering, ekstra ochroniarzy [bo tych kilku szkolnych za Chiny Ludowe nie zdoła stale kontrolować wszystkich szkolnych pomieszczeń typu piwnice, strychy, składziki, radiowęzły, toalety, szatnie, różnego rodzaju kanciapy i palarnie, które uczniowie doskonale znają i z pewnością będą okupować; a znajdźcie mi nauczycieli, którzy z własnej woli zaczną włóczyć się po ciemnych korytarzach w poszukiwaniu Nowaka z Kowalskim z IIIc] oraz sprzątaczki, które doprowadzą zaświnione pomieszczenia do stanu z piątkowego poranka. A to tylko kilka przykładów z rzędu.
Tymczasem w cenę imprezy w hotelu (lub samodzielnej restauracji) wliczone jest to wszystko plus ewentualne pokrycie strat. Swoją drogą pamiętam, że po mojej studniówce, organizowanej w jednym z lepszych wrocławskich hoteli, podobno menedżer tegoż nie mógł wyjść z podziwu, iż taka masa ludzi [wyglądaliśmy jak całkiem niezłe wesele ;) ] zdołała jedynie stłuc lustro w jednej z wind; tak więc drobną część pieniędzy dostaliśmy z powrotem.

Więc o co chodzi?
Jakoś nie chcę uwierzyć, że za marudzeniem niechętnych studniówkom z wykopem kryje się wyłącznie szczekanie psa ogrodnika.
Może ktoś ze [z góry przepraszam za wyrażenie :) ] "starych pryków" zechce mi to wyjaśnić? Dlaczego boicie się wtargnięcia młodzieży na Wasz "teren łowiecki"? Czemu chcecie ją upupiać dłużej, niż to konieczne?

Tak na marginesie: przeciwnikom organizowania studniówek w "poważnych lokalach" polecałam powrót do jakże szlachetnej tradycji wesel w remizie strażackiej, przyjęć z okazji chrztu czy komunii dziecka w domach, a imienin czy innych Ważnych Rocznic za zajmującym cały pokój stołem, uginającym się pod ciężarem sałatki wielowarzywnej, flaczków, mielonych oraz ciepłej wódeczki. ;) Powodzenia!

Wybaczcie marudny ton, ale musiałam o tym napisać, o to zapytać.
Co złego jest w tłumie osiemnastolatków (i osób towarzyszących) spędzających miło czas w ciekawych, tak dla nich niecodziennych wnętrzach? Naprawdę tego nie rozumiem.
___
Dziś w oparach Ambre Sultan Lutensa.

2 komentarze:

  1. I dobrze,że napisałaś! Marudne tetryki są nie-do-znie-sie-nia;/

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko skąd one się biorą? "Za moich czasów młodzież TAK się nie zachowywała". ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )