poniedziałek, 17 stycznia 2011

Zrehabilitowałam cesarzową

Konkretnie: Eugénie de Montijo, hiszpańską arystokratkę, żonę ostatniego koronowanego władcy Francji, Napoleona III. Wcześniej, nie całkiem zasłużenie obsmarowałam ją TUTAJ [na swoje usprawiedliwienie zaznaczę, że recenzowany zapach przywoływał naprawdę koszmarne wizje ;) ]. Szczęśliwie talent Geralda Ghislaina, twórcy projektu Histoires de Parfums, pozwolił mi na zatarcie przykrych wrażeń.


Jego 1826 (rok urodzenia cesarzowej Eugenii) rzeczywiście w jakiś zaskakujący sposób świetnie oddaje cechy aparycji swej patronki: osoby jednocześnie eterycznej oraz pulchnej. Z reguły do tekstów promocyjnych odnoszę się z rezerwą, tym razem jednak nie mogłam wyjść z podziwu nad jego prawdomównością. :) Zastanawia mnie tylko, na ile charakter kompozycji Ghislaina odpowiada nie tylko fizjonomii Eugénie, ale również (przede wszystkim?) jej charakterowi.

Bo kompozycja w dalszym ciągu pozostaje przygaszona, wycofana, stłamszona mimo, że - w porównaniu do obrzydliwie niewinnego koszmarka Rancé - rozegrana została w o wiele przyjemniejszy dla mego powonienia sposób. :) Nasza bohaterka, choć wciąż trawiona melancholią i popadająca w coraz głębszą depresję, jakimś cudem ciągle walczy, nie poddaje się zupełnie, usiłuje odnaleźć dla siebie niszę. Co w znacznym stopniu się udaje. Szczęśliwie zarówno dla niej, jak i dla nosicieli perfum stworzonych na jej cześć.

Nie macie pojęcia, jak uradował mnie fakt, iż tym razem nie muszę spotykać się z miałką dziewiętnastowieczną dziewuszką, której nie wolno działać, mówić, myśleć a nawet oddychać bez wyraźnego pozwolenia tych, którzy "najlepiej wiedzą, co dla niej dobre". Z uśmiechem na twarzy zawarłam znajomość z kobietą dojrzałą, której nieobce są troski i cierpienie; z kimś, kto nareszcie może pozwolić sobie na śmiałe wyrażanie opinii (oczywiście, wszystko w granicach kurtuazji i dobrego wychowania ;) ). Nareszcie przeżyłam spotkanie z człowiekiem z krwi i kości, a nie szmacianą lalą. Uff!

Kompozycja rozpoczyna się okragłą, pudrową i nieprzesadnie słodką uwerturą lekkich kwiatów, wanilii oraz mandarynki. Subtelną, pastelową, dziewczęcą [w dobrym tego słowa znaczeniu! żadne tam soczyste owocki z laboratoryjnymi kfiatuszkami]. Chwilę później zza półprzejrzystej, niemal bajkowej zasłony wyłania się przedziwny tandem: fiołek w towarzystwie cienkiej strużki kadzidła. Przyznacie, że taka mieszanka nieczęsto się trafia? :) Zaraz za wspomnianą, pozornie niedobraną, parą kroczą niezbyt nachalne przyprawy: cynamon oraz sproszkowany imbir. Taak, ewidentnie sproszkowany; brak choćby śladu ostrej świeżości soku z kłącza rośliny.
Kadzidło z fiołkiem układają się na skórze niczym dość ciężki, choć miły w dotyku, aksamitny zawój, oplatając szczelnie sylwetkę (a to już robota korzeni oraz cytrusowego marudera, czyli lekko skórzanej bergamotki). Jednocześnie pozwalają nam przygotować się na długotrwałą, przylegającą do ciała bazę. Obła ambra, pudrowe piżmo, delikatnie czekoladowe paczuli, jakieś kremowe, maślane drewno (gwajak? sandałowiec?) uzupełniają obraz, o którym pisałam na początku. Zwiewne i puszyste w tej samej chwili. Olfaktoryczny oksymoron, jeśli coś takiego w ogóle jest możliwe. Gładkie, miękkie, ciężkawe, urocze. Chwytające za serce jest owo "cóś"! ;)

Radość ze spotkania z ukształtowanym charakterem jest bezsporna, choć przecież raczej byśmy się nie zaprzyjaźniły, Eugenia i ja. Ale czy zaraz trzeba przyjaźnić się z każdym? Grunt, abyśmy miały dla siebie szacunek. Cesarzowa mój już zyskała. Czy zrewanżuje się tym samym odkryję, gdy w moje ręce wpadnie trzecia z kompozycji powstałych dzięki tej niebanalnej postaci, Jasmin Impératrice Eugénie marki Creed. Lecz na to muszę sobie jeszcze poczekać. :)

Rok produkcji i nos: 2001, Gerald Ghislain

Przeznaczenie: miły, bezpieczny zapach dla kobiet, odznaczający się raczej marną emanacją, więc przeznaczony do spotkań nieformalnych w wąskim gronie [mogą być nawet bardzo nieformalne, w gronie dwuosobowym :) ]. Tradycyjnie przetestowanie zalecam również mężczyznom; a nuż coś "chwyci"?

Trwałość: do sześciu godzin (czasami, w cieplejsze dni, nieco dłużej)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka
Nuta serca: białe kwiaty, cynamon, imbir, fiołek
Nuta bazy: paczuli, ambra, kadzidło, jasne nuty drzewne, wanilia, białe piżmo
___
Dziś noszę Back to Black Kiliana (wredne, drzewne miodzio. mniam! ;) ).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.hotelsoftheworld.com/france/palais-biarritz/eugenie.htm
2. Portret Eugenii de Montijo pędzla Franza Xawera Winterhaltera (1862r.) KLIK

4 komentarze:

  1. Katko drogaa:))) Czy kesz jest nie wiem bo nie sprawdzałam a przesył w drodze jest. Mail nie dolazł?:>
    Co do wpisu,posta (jak to się zwie właściwie?) Nie znam ,nie miałam przyjemności,więc się nie wyrażę ,jedna rzecz mnie zawsze zastanawiała ,tak a propos portretu.. jacy Ci malarze wówczas byli niezdolni:D Bo wszyscy onegdaj tacy brzydcy:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dolazł, dolazł. :) Już nawet na drugiego odpisałam (namiary). Będę wyglądać roznosicieli. ;)
    Się zowie jakkolwiek bądź. Fotografowie pierwsi też byli niezdolni (a Chopina Ty widziała? ;)). Kiedy czytałam po raz pierwszy "Wojnę i pokój" uderzyło mnie, jaki typ urody Tołstoj uznał za piękny: kobitka z podłużną twarzą, rybimi oczami i wiecznie na wpół otwartym dziobem. Litośścii! :O BTW chodziło o żonę młodszego księcia Bołkońskiego.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Obrzydliwie niewinny"? Hihi! To lubię. :)
    Ja tam tego cierpienia w 1826 nie widzę, ale to bardzo fajna kompozycja. W sumie, Ghislain specjalizuje się w "fajnych".

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo taki jest. Zaprawdę. ;) Samo wyrażenie trafne skądinąd, fakt. ;)
    Melancholia raczej niż cierpienie - przez pudrowość i przygaszenie. Ja tam wolę mniej pastelowe klamaty.. zazwyczaj. Co do twórcy, pełna zgoda. Szkoda tylko, że "nie zachwyca". :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )