niedziela, 16 stycznia 2011

Urok w starym stylu

W ramach wyjątku od reguły dziś będzie niedzielna recenzja. ;)

Zdarzyło Wam się kiedyś kupić książkę, o której nie macie bladego pojęcia, tylko dla tytułu? Bo mnie tak. Kiedy go poznacie, zrozumiecie.
W jednym z antykwariatów odkryłam razu pewnego krótką powiastkę autorstwa niejakiego Harolda Mac Gratha, wydaną w Krakowie w 1928 roku, nakładem "Ilustr. Kuryera Codziennego". Niepozorna (170 stron) książeczka nosiła tytuł Dżentelmen na koźle (przekład M. Manberowej). :) Chodzi, rzecz jasna, o młodego, "dobrze urodzonego" mężczyznę, który udawał woźnicę, by zbliżyć się do pewnej dziewczyny. Że to harlekin, wiedziałam od początku; i właśnie dzięki romansowemu kontekstowi wspomniany tytuł wywoływał we mnie salwy śmiechu. Zamiast skupiać się na treści przytoczę Wam, drodzy Państwo, pierwsze zdanie:

Jeżeli miłe Czytelniczki i Szan. Czytelnicy będą mieli sposobność dokładnie badać mapę naszego ziemskiego globu, ogromnie się zdziwią, gdy obliczą kolosalną odległość najmilszego miasta Paryża od bynajmniej nie miłego trzeciego komisarjatu policji w szanownym grodzie Waszyngtonie.
(dzieło wzmiankowane, s. 3)

Oczywiście pierwszym, co rzuciło się w moje oczy był znamienny, choć wkurzający fakt, że Czytelnicy są Szanowni [tj. "Szan." ;) ], zaś Czytelniczki jedynie mile. :) Bardzo trafnie obrazujący ówczesny standard w stosunkach damsko-męskich: panie są do podziwiania, panowie są do słuchania. Panie są piękne, panowie - inteligentni. I koniec. Kropka. Tertium non datur.
Kiedy śledzi się ów świat z pozycji czytelniczki bądź miłośniczki kinematografii, ma on nawet swój urok. Lecz za żadne pieniądze nie chciałabym żyć w świecie, w którym, choćbym nie wiem, jak się starała, nigdy nie będę traktowana przez "ogół mężczyzn" jako równorzędna istota ludzka i równoprawna współobywatelka [właśnie się okazało, że ostatniego wyrazu nie ma w słowniku komputera. No no! :) ]. Dziękujmy bóstwom ziemi i powietrza za zbawienną rewolucję seksualną lat 60. XX wieku!

Powyższe rozważania wpadły mi do głowy, gdy zamierzałam podjąć się recenzji Eau de Rochas pour Homme (producenta chyba nie muszę podawać..? ;) ). Dlaczego?
Ponieważ nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakoby rzeczony zapach był efektem nostalgii za opisanymi "starymi dobrymi czasami", gdy rozdźwięk między publicznym wizerunkiem a tym wszystkim, co działo się za zamkniętymi drzwiami domowych twierdz był równie kolosalny, co odległość między najmilszym Paryżem a bynajmniej nie miłym trzecim komisariatem policji w Waszyngtonie.


Jak wspomniałam, oficjalne, "politycznie poprawne" wersje życia towarzyskiego i rodzinnego w epoce wiktoriańskiej i później (tak do końca I wojny światowej) nie są pozbawione uroku. Miło się na nie patrzy, miło się o nich czyta, a i łudzenie się, że ten śliczny obrazek nie odbiegał od rzeczywistości, na którą składał się charme i bon ton we wzajemnych relacjach, do praktyk przykrych - oraz rzadkich! - raczej nie należy. Ale ostatecznie czemu mamy się dziwić, skoro to właśnie ta epoka ukształtowała naszą wrażliwość artystyczną i podstawy obowiązujących norm społecznych? Łączy nas z nią zbyt wiele, byśmy mogli pozwolić sobie na jej ignorowanie.

Stąd tak częsta nostalgia za epoką sukien z trenem i rozłożystych kapeluszy. Oraz za silną, podbarwioną mistycznie więzią zrodzoną z "typowo męskich" zajęć w ściśle męskim gronie. Świat klubów dla dżentelmenów oraz marynarskich przesądów o rejsach dalekomorskich w udziałem kobiet. ;) Istna neowiktoriańskość.
Która, w moim odczuciu, łączy się z Eau de Rochas pour Homme, zapachem klasycznym, eleganckim, wyważonym i pięknym. Intrygującym i inspirującym. Przywołującym ducha Wielkiej Przygody, który zawsze był mi bliski. A to dlatego, że jako dziecko zaczytywałam się w powieściach przygodowych i podróżniczych... pisanych z myślą o małych chłopcach. :) Więc wyobraźcie sobie, proszę, gorzkie rozczarowanie małej dziewczynki, która zdała sobie sprawę, że wyprawy, w których chciałaby wziąć udział, przygody, które chciała przeżyć, kompani, z którymi pragnęła dzielić trudności i satysfakcję płynące z podróży, wedle wszelkiego podobieństwa byliby zainteresowani jej towarzystwem równie mocno, co spędzeniem reszty życia w głodowym lochu w jakiejś zapadłej dziurze w okolicach Peszawaru. Urażona zwróciłam się o pomoc do Simone de Beauvoir. :)


Wracając do rzeczy: męska Eau de Rochas łączy w sobie cytrusową świeżość z klasycznym, szyprowym akcentem o podłożu drzewno-przyprawowym. Zapada w pamięć, choć do najoryginalniejszych nie należy - już sam ten fakt winien stawiać kompozycję we właściwym świetle. Nawiązuje do najprzedniejszych klasycznych męskich wód. I jest bardzo przyjemny w odbiorze.
Otwiera się zmasowanym uderzeniem bandy cytrusów: bergamotką, cytryną, limonką oraz słodkim, lekko korzennym aromatem mandarynki. Po chwili dołącza silna, charakterystyczna woń liści bazylii która, paradoksalnie, zamiast potęgować świeżość, pozwala nam przesmyknąć w kierunku aromatycznych przypraw z kolendrą na czele. W tej fazie wyczuwam także goździki (przyprawę), które pięknie komponują się z bazylią. Gdy świeżynki zamierają, na główny plan wysuwa się drewno cedrowe podparte balsamicznym, iglastym akcentem.
W finale kompozycji, nadal zdominowanym przez cedr, igły i kolendrowo-goździkową mieszankę, coraz silniej wyczuwam mech dębowy, nadający całości jeszcze bardziej tradycyjny charakter. Zjawia się również sucha, żółtozielona wetyweria, nawiązująca do iście papirusowej "wodnej suchości".
Całość jest piękna, co do tego nie mam wątpliwości. W jakiś sposób naturalna. Oraz sugerująca udział nut wodnych (lecz te nigdy się nie zjawiają), co może wydawać się dziwne, biorąc pod uwagę spis nut. Kiedy jednak zastanowić się głębiej, szybko okaże się, jak nierozłączne są w naszej kulturze mity "męskości" oraz "żeglarza". Więc może faktycznie coś jest na rzeczy...?


Rok produkcji i nos: 1993, Nicolas Mamounas

Przeznaczenie: spokojny, klasyczny zapach stworzony dla mężczyzn (nie tylko konserwatywnych, na szczęście :) ). Lecz nie widzę przeszkód, by kobiety nie mogły spróbować się zeń zaprzyjaźnić.

Trwałość: około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa





Skład:

Nuta głowy: cytryna, bergamotka, mandarynka, limonka, aldehydy, werbena
Nuta serca: bazylia, kolendra, sosnowe igły, dzika róża
Nuta bazy: drewno cedrowe, wetyweria, mech dębowy
, ambra
___
Dziś noszę mój drogi Bez od Yves Rocher. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.zastavki.com/eng/Ships/wallpaper-15322.htm
2. http://shocktherapist.deviantart.com/art/sailer-70588315

2 komentarze:

  1. Książek pod wpływem impulsu raczej nie kupuję, i pewnie na tym tracę;-)
    Co do rewolucji lat 60. - ja raczej dziękuję angielskim sufrażystkom i wynalazcom pigułki, bo baby boomers budzą we mnie bardziej ambiwalentne uczucia. To pokolenie straszliwie samolubne, które zostawia nam i naszym dzieciom wiele problemów wynikających z tego egoizmu.

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie się czasami zdarza - ta na przykład kosztowała jakieś 15 zł, więc tragedii nie było. :)
    Rewolucja i cała reszta - co prawda, to prawda. Chodziło mi o przykład zjawiska, dzięki któremu pogłębiły się zmiany obyczajowe. Równie dobrze mogłabym napisać np. o Rosie the Riveter, pradwa? Tylko ile osób zorientowałoby się, o co chodzi? Sufrażystka (czy feministka) to w Pl w dalszym ciągu słowo-straszak [niestety], więc ich przykład nie zawsze wydaje się trafny. Choć - jako dziecko byłam strasznym niejadkiem, więc opowieści o, powiedzmy, karmieniu kobiet jak gęsi na foie gras, przyprawiał mnie o dreszcze. :) I przysłużył się zwiększeniu szacunku dla buntowniczek.
    Co do hipisów i ich pochodnych - jak zwykle; pewnie wydawało im się, że "postępują słusznie". Wiesz, piekło brukowane dobrymi chęciami i takie tam. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )