czwartek, 27 stycznia 2011

Cisi zabójcy

Europejscy wrogowie pogardliwie nazywali ich hasziszijjin, czyli "palącymi haszysz", która to czynność stanowić miała obowiązkowy element obrzędów inicjacyjnych; jednak ich faktyczne miano brzmi nizaryci i pochodzi od imienia duchowego przywódcy sekty, imama Nizara. Na terenie jedenastowiecznej Persji Hasan-e-Sabbah stworzył organizację, której historię znamy jedynie z przekazów wrogich kronikarzy; stąd też najbardziej znanym jej przywódcą stał się Raszid ad-din as-Sinan, określany, budzącym jednocześnie grozę, podziw i fascynację, mianem Starca z Gór. Dowodzona przezeń grupa przeszła do legendy, na którą składają się ostrożność, podstęp i skrytobójstwo, lęk i odwaga, mistyka i wytrwałość. Jej nazwa w Europie zdołała wejść do języka potocznego, by stać się jednym z synonimów "morderstwa". A brzmi ona [kto jeszcze nie odgadł? ;) ] asasyni.


Jak już wspomniałam, o sekcie morderców wiadomo niewiele a fakty, którymi już dysponujemy, zastały zapisane przez wrogów ruchu (oraz samego Sinana) - zarówno krzyżowców, jak i Saladyna. Zatem brak nam możliwości weryfikacji treści wczesnośredniowiecznych dokumentów. Podaję linki do dwóch stron, na które można zajrzeć: KLIK i KLIK.
Wracając do rzeczy; słynni skrytobójcy skojarzyli się w mojej głowie z zapachem równie, co oni sami, mocnym, bezkompromisowym, zachłannym, wszędobylskim i dławiącym całą konkurencję. Oto przed Państwem asasyni olfaktorycznego świata, zaczarowani w ciemny płyn, ukryty wewnątrz niewielkiego flakonika. Oto Black Afgano! ;)

Zauważyliście już? Hasziszijjin - Ḥashāshīn - Assassins. Asasyni.
Jakież mogłyby być dlań lepsze perfumy nad te, których jedyną ujawnioną nutą pozostaje haszysz? :) Produkt Nasomatto idealnie wpasowuje się w mit polityczno-religijnych morderców.
Choć, co powtórzę jako kolejna z długiego szeregu recenzentów, nie pamiętam, by woń prawdziwego haszyszu posiadała AŻ TAKĄ moc. Niee, tu musiano dorzucić sporą wiąchę innych ekstraktów. Tylko dlaczego
Gualtieri zakazał upubliczniać imiona pozostałych graczy? Kolejna tajemnica...? ;) Jeśli tak, to przecież i ona bywa z reguły rozwiązywana pokątnie, w oparciu o wyimaginowane poszlaki czy niepewne przesłanki. Dwa tysiące domysłów i ani zdania prawdy. [kolejne nawiązanie do tytułowych bohaterów :) ]
Jak więc mają się sprawy z Czarnym Afgańczykiem, który tak naprawdę jest Persem i religijnym stronnikiem Nizara? W tym miejscu postaram się dołączyć swoją teorię spiskową. ;)

Legendy o tajemniczej grupie wyznawców jednego z odłamów islamu dosięgły uszu pierwszych krzyżowców jeszcze zanim ci zdołali postawić stopy na Ziemi Świętej. Podobno owi piekielnie niebezpieczni Saraceni zjawiali się znikąd, podstępnie zabijali wrogów i, bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń, dosłownie rozpływali się w powietrzu. Bywało, że przez lata udawali serdecznych przyjaciół swej ofiary by, w odpowiednim czasie, wykonać powierzone zadanie. Oddani sekretnemu władcy nazywanemu Starcem z Gór, gotowi na jeden jego rozkaz odebrać życie nawet sobie.
Wiecie już, dlaczego nazywani są sektą? :)

Podobnie Black Afgano: przychodzi właściwie nie wiadomo skąd, rozgaszcza się na skórze, anektuje dla siebie całą dostępną przestrzeń, otaczając nosiciela gęstą smugą czarnego pyłu i niemal wrastając w skórę, stopniowo osłabiają naszą czujność, by nagle - ni z tego, ni z owego - zniknąć. Pozostawiając po sobie zgliszcza oraz świadomość, że "nic już nie będzie takie samo".
Mieszanka rozpoczyna się mocnym uderzeniem akordów drzewnych, żywicznych, kadzidlanych. Gęstych, ciemnych, głośnych, lecz przecież nie wulgarnych ani okrutnych (dla mnie przynajmniej); nawet testy nocne wypadały pozytywnie, a nawet rzekłabym, że nad podziw miło. I to także mogłabym wyjaśnić dzięki, spisanej przez Marco Polo, opowieści o inicjacji przyszłych zabójców. Otóż:
"[Starzec] kazał podawać im napój z opium, po którym natychmiast usypiali. Następnie kazał ich przenosić we śnie do tego ogrodu i obudzić. Obudzeni młodzieńcy, widząc się w ogrodzie i oglądając te wszystkie rzeczy, o których mówiłem, sądzili się naprawdę być w raju. Zaś damy i dziewice cały dzień spędzały z nimi, grając i śpiewając, i oddając się wszelakim rozkoszom; czynili z nimi wedle swej woli. Tak tedy owi młodzieńcy mieli wszystko, czego dusza zapragnie, i z własnej woli nigdy by z tego ogrodu nie wyszli".
W.B. Bartlett, Asasyni.Dzieje tajemnej sekty muzułmańskiej, przeł. Grażyna Gasparska, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 2004.

Tak więc nie znajduję w BA niczego nieprzyjemnego; ani jednego dysonansu. Perfekcyjnie skonstruowana broń o kolosalnym zasięgu, która jednak - ostrzegam! - może być równie niebezpieczna dla tego, kto posługuje się nią nieumiejętnie bądź bez elementarnej dawki pokory. Jak to broń. ;)

Trudno też mówić o typowym rozwoju nut. Może tylko tyle, ze z czasem kompozycja ogrzewa się i mięknie. Początkowe akordy "spalonej" wetywerii i hebanu znikają, zaś sandałowiec, pierwotnie blisko spokrewniony z Etrowym Sandalo, nabiera lekkiej mleczności. Do głosu dochodzi ambra, zastępując coś w rodzaju lekkiego muśnięcia cywetu (a może ten ostatni nadal gdzieś się czai? nigdy nie wiadomo). Moje nozdrza lokalizują nawet charakterystyczną cedrową świeżość; labdanum; któryś z drzewnych balsamów. Nad tym wszystkim unosi się dość znaczna, lecz i tak będąca tylko jedną z szeregu podobnych sobie zapachowych siłaczy, smuga kadzidła. Gdzieś na pewno tkwi sam haszysz, lekko ziołowy i mroczący myśli.
Lecz to wszystko są jedynie domysły. Wariacje na temat mieszaniny równie pięknej i harmonijnej, co mocarnej oraz zaborczej. Niebezpiecznej. Fascynującej. Niezwykłej.
Oraz tajemniczej.
Kiedy znika, zabiera ze sobą nasz spokój ducha, pozostawiając niemożliwy do ukrycia ślad swej bytności: wszechobecny woal zapachu, który potrafi snuć się po pomieszczeniu jeszcze przez kilka godzin. Niektórzy zaś oddychają z ulgą: "uf! mało brakowało!". Lecz i tak włos na głowie mają zjeżony wiedząc, że ich przeżycie zależy wyłącznie od kaprysu siły, nad którą nijak nie da się zapanować.
Pewnego razu, gdy sułtan Saladyn obudził się rankiem w swym namiocie, tuż obok własnej głowy znalazł sztylet z zatrutym ostrzem... wbity w poduszkę. W tym samym miejscu leżał znak asasynów (kartka z pogróżkami bądź owsiany placek [pełniący funkcję końskiej głowy z Ojca chrzestnego ;) ], wersje są różne).

Jakie to szczęście, że wyżej podpisana nie ma się czego obawiać! Black Afgano lubi mnie, ja lubię Black Afgano. :)


Rok produkcji i nos: 2009, Alessandro Gualtieri

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, choć już zdołano zaszufladkować go jako typowo męski. Czym radzę się nie przejmować, bo w istocie nic nie wskazuje na odchylenie kompozycji w którymkolwiek kierunku [cała jej domniemana nie-kobiecość to pewnie "zasługa" nieprzeciętnej siły rażenia]; tak starannie jest wyważona. Charakteryzuje się dużą emanacją i wyrafinowaniem, więc radziłabym korzystać zeń podczas wszelkich szczególnych okazji. Wystarczy jedynie umiejętnie dozować ilość perfum.

Trwałość: do piętnastu godzin; czasem dłużej

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

haszysz (i kilka innych sekretnych składników)
___
Dziś noszę Ambre Noir z asortymentu marki Sonoma Scent Studio (Skarbku, masz u mnie wódkę! ;) ).

P.S.
Źródła ilustracji:
1. Hashashin autorstwa wraithdt.
2. Rashid al-Din Sinan autorstwa SamInabinet.
3. Nasomatto Black Afgano z profilu Nathana Brancha.


Edycja, godz. 23:14
Z cyklu "przygody z perfumami". :) Wiecie, co przed chwilą zrobiłam? Psiknęłam do lampki wina jedną "porcję" Hypnotic Poison, tego najklasyczniejszego. Różowy, półwytrawny, kalifornijski zifandel o lekkim, mineralnym smaku oraz jasnym, delikatnie owocowym bukiecie + zwodnicza wanilia. Smak taki sobie, za to zapach...! Chciałabym mieć identyczne letnie perfumy. ;)

9 komentarzy:

  1. Pamiętasz, jak ostatnio wspominałam o pewnej flaszeczce, która do mnie zmierza? ;) No tak, to właśnie Black Afgano - piękny z niego drań. Za może całkiem niedługo też zrecenzuję to cudo :)

    Ambre Noire, powiadasz? A mnie ona lekko zabija i dlatego do recenzji zabieram się jak do stada jeży. Natomiast teraz pachnę po całości Fireside Intense a w łokietku tli się Incense Pure ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam. Gratuluję zakupu i - uch! jak Ci zazdroszczę! ;) Bo tutaj cierpimy na deficyt Afgańca i wpisujemy się na listy kolejkowe marząc, że kolejny rzut trafi się szybciej, niż przydziałowe mieszkanie w PRLu. ;)

    Ano tak. Może nie jest odkryciem roku, ale to arcyprzyjemna interpretacja ambry (dla ambrolobów). Z błyskiem w oku powitałam za to Rose Musc, w której brak piżma, a jest za to cywet. Na tym na razie kończą się moje Sonomowe znajomości. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo, tutaj też nie ma możliwości zakupu, bo zawsze jest "out of stock". Musiałam uruchomić różne dziwne kanały i znajomości, żeby flaszkę zdobyć. Cięższa sprawa niż polowanie na stado mamutów.

    A Lourie z SSS chyba lubi cywet... i kastoreum :]

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyli musiałabyś mnie zabić, gdybym się dowiedziała, jak zdobyłaś BA? ;) Ale fakt, zapach długo jeszcze pozostanie dla wielu marzeniem ściętej głowy. Chyba, że ktoś zrobił zapasy, jak Sabb.

    Róża z cywetem wydawała się niemożliwością, a teraz: ja pragnę i pożądam! :)
    Bo to bardzo przydatne składniki; ale nawet w tych dwóch znanych mi przypadkach zdołałam rozkminić charakterystyczną dla marki bazę, więc musi być baardzo wyrazista. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. To ja się przyznaję, że tego ostatniego Afgana z Quality to ja dorwałam. Choć od czasu kiedy pewien młodzieniec w knajpie komplementował mnie, iż pachnę truskawkami i poziomkami mam nieco wątpliwości, co do tego, czy rzeczywiście Afgan układa się na mojej skórze tak, jak bym chciała. :DDD
    No i prawda to, że to broń o kolosalnym zasięgu. Podoba mi się ta metafora, bom przecież maniakiem broni wszelkiej. :)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Osz, ty jedna taka! ;) Truskawki i maliny?? A ten młodzieniec nie miał przypadkiem przesadnie rozszerzonych źrenic czy coś takiego? ;) To by wiele wyjaśniało.. Albo zadziałał stereotyp: widzi taki kobietę, więc chyba jasne, że czuć od niej kwiaty i owoce. :P
    Aaa, dziękuję. Ale mam nadzieję, że nie masz zlecenia na nikogo ze swoch przyjaciół (albo chociaż na internetowych znajomych ;) )?
    Cholernie lubię tego potwora afgańskiego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Rzekłabym, iż nawet bardziej, niż cholernie lubię. Wielbię go namiętnie i z pasją. Najlepszym dowodem na to jest utwór dobrany jako ilustracja muzyczna. To zdecydowanie najczęściej przeze mnie słuchana kapela w ostatnich latach i zdecydowanie jeden z najbardziej mnie kręcących żywych przedstawicieli płci męskiej.

    OdpowiedzUsuń
  8. Cóż pozosyaje mi zaśppiewać na melodię z lat 80.:
    "it must be love, but (I hope) it's NOT over yet". ;) Dobra, trochę pozmieniałam, ale treść oryginału jest podle pesymistyczna.
    Pięknot z tego Afgańca nieprzeciętny. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )