piątek, 19 grudnia 2014

Sol Invictus w barbarzyńskim lesie

Nie macie pojęcia, jak mocno brakuje mi podobnych, śnieżnych klimatów! Jak bardzo frustruje mnie brak skrzypiącego śniegu pod butami oraz mrozu, wdzierającego się w nozdrza i zamrażającego oddech.
To jest niemal zima, kurrrtka nać, nie przełom października i listopada! [I nie chcę nawet słyszeć narzekających zimofobów, bo na jedno jęknięcie przepędzę bez litości. W te pędy przeprowadzać się do Neapolu albo Marsylii, jeżeli komu klimat środkowoeuropejski nie pasuje! ;P [Po chwili] Co, jeszcze tu siedzicie zamiast pakować manatki i szukać mieszkania na ciepłym Południu?? ;> Inna sprawa, że tutejszy klimat ostatnio zachowuje się wprost skandalicznie].

Tak bardzo stęskniłam się za długimi spacerami po zaśnieżonym lub chociaż zmrożonym lesie. Za chwilami, kiedy mogłabym cieszyć się jedynymi w swoim rodzaju woniami zimy i sposobem, w jaki grają z nimi moje własne perfumy, dobrane specjalnie do wędrówki i mające w razie potrzeby dodawać mi trochę symbolicznego, bo odzwierciedlanego aromatem, żaru. :)
Gdybym dziś miała udać się na taki właśnie spacer, towarzyszyłaby mi woń Bois Lumière, autorskiego tworu od niejakiego Anatola Lebretona.

Dziwna to postać, ten perfumiarz. Tajemniczy aż do granic przesady: nie znajdziecie nigdzie jego fotografii, o nazwisku wiadomo jedynie, że w istocie jest pseudonimem a tworzone przezeń perfumy można było kupić właściwie tylko w jednym miejscu na świecie, niewielkiej niszowej perfumerii w Rouen, jedynie do wyczerpania zapasów. Właściwie bez cienia wątpliwości można stwierdzić tylko to, że Anatole Lebreton posiada głos; jest nim blog Civette au bois dormant, gdzie częściej można poczytać recenzje ukochanych przez perfumiarza perfum retro [i kilku niszowych], aniżeli typowe refleksje twórcy, do których przyzwyczaił nas choćby Andy Tauer. Jednak kim jest, dlaczego postanowił stworzyć oraz wypuścić w świat trzy zapachy i przede wszystkim - co dalej, tego się nie dowiemy.

A naprawdę jestem ciekawa, gdyż owa wybrana na leśne zimowe spacery mieszanina, Bois Lumière, Świetlisty Las, jest dziełem prawdziwie pięknym, żywym, złożonym oraz inspirującym.
Ułożony wokół akordów wosku, miodowego labdanum oraz szorstkich nut drzewnych, tnących skórę niczym kilkadziesiąt drzazg jednocześnie. Pojawiają się również żywice i balsamy, w rodzaju słodko-gorzkiej mieszanki tolutańskiego z mastyksem, mirrą oraz odrobiną olibanum. Jednak wiecie co? Wszystko to równie dobrze może być iluzją, zwykłą blagą. :D
Ponieważ tak naprawdę Bois Lumière to wosk, labdanowy miód, świeże, aromatyczne i gorące curry oraz mnóstwo, mnóstwo kocanki. Suchej aż do zatamowania ludzkich nozdrzy wirującym korzenno-paczulowym pyłem. Zza niego, jak zza oślepiającego blasku porannego słońca, odbijającego się dodatkowo od białej śnieżnej powłoki, wyłaniają się stopniowo plastyczna i zielona, woskowo-tłusta żywica drzew iglastych. Nigdy jednak nie wybije się na pierwszy plan kompozycji, zajęty przez wonie okołowoskowe i kocankowe.
Im bliżej bazy, tym więcej labdanowego ciepła i zmysłowości, wonie drzewne stopniowo miękną i pastelowieją, pojawia się nawet wyraźniejszy akord słodyczy. Skąd? Nie mam pojęcia. :) Wiem za to, że na samym dnie mieszanki czai się suche i ostre, naelektryzowane piżmo, trochę sierściowe; niczym dzikie zwierzę w lesie, zaniepokojone niespodziewanym przejściem jak zwykle niefrasobliwej istoty ludzkiej.

Dwa kontrastowe światy: ogniste słońce i zmrożone krople wody, korzenna orientalność świeżego proszku curry wraz z kadzidlanymi żywicami kontra broczące żywicą świerki i sosny. Do tego tyle innych nut rozgrzewających oraz ogólnie energetycznych: labdanum, kocanka, wosk, paczuli, zwierzęce piżmo...
Całość teoretycznie wydaje się wyjęta z zupełnie innego klimatu, ze świata znacznie bardziej kolorowego, gorącego, żywiołowego, może też namiętnego - ale przecież pasująca do mroźnego północnego, zimowego świtu. Nic dziwnego, że mój mózg w Świetlistym Lesie Lebretona niemal od razu zobaczył rzymskiego centuriona, z zachwytem obserwującego ascetyczny spektakl odwiecznego piękna Natury, zasłuchanego w absolutną ciszę leśnego poranka i - przez jeden krótki moment - ani trochę nie tęskniącego za cieniem strzelistych cyprysów znad Morza Jońskiego. :)
Takie piękno, taka siła sprawia, że uginają się przed nią każde kolana.

Jarku, bardzo dziękuję za przedstawienie mi tego cuda. :*


Rok produkcji i nos: 2014, Anatole Lebreton

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników nut drzewnych, orientalnych oraz bogatej w niuanse olfaktorycznej suchości. :) Potężny i zamaszysty, pozostawiający za sobą gęsty ślad [całkiem, jak najlepsze perfumy Laurie Erickson, które zresztą dosyć mocno przypomina ;) ], z czasem redukujący się do żywej, mieniącej się i gęstej aury. Niemal przez cały okres trwania na skórze charakteryzujący się emanacją powyżej współcześnie obowiązującej średniej a przy tym zaskakująco dyskretny, nie narzucający się osobom postronnym.
No po prostu ideał! ;)
Na wszystkie okazje, jakie tylko dlań umyślicie.

Trwałość: w okolicach dziesięciu-czternastu godzin wyraźnej emanacji

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz orientalna)

Skład:

wosk pszczeli, labdanum, miód, kocanka, drewna owocowe, "cukierki lukrecjowe w curry", jałowiec karłowaty, balsam jodłowy, kawa, paczuli, "palona czekolada", akordy słodowe, piżmo
___
Dziś noszę jeden z kolejnych zapachów cyklu świątecznego. Przeczytacie o nim "on the second day of Christmas". ;))

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://fineartamerica.com/featured/pine-forest-wwwwm-artphotose.html
2. http://www.lebuzzderouen.fr/shopping/beaute/les-parfums-anatole-lebreton

2 komentarze:

  1. Nie znam drugiej osoby która by tak plastycznie opisywała pachnidła. Przez moment poczułem się jakbym wędrował pieszo po Syberyjskiej tajdze :) Wiedźmo gorąco liczę że może kiedyś uda ci się poznać dwa pozostałe dzieła tego wspaniałego kreatora:
    "L'Eau de Merzhin" - skoszona trwa, siano, miód, jałowiec, głóg, hiacynt, heliotrop.
    "L'Eau Scandaleuse" - głównymi bohaterami są narkotyczna tuberoza i palona skóra, z nutami jaśminu, ylang-ylang, bergamotki i brzoskwinii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jarku, jak zwykle: potrafisz tak skomplementować, ze nie wiadomo, co na to odpowiedzieć. Poza zwykłym "dziękuję". Więc dziękuję! :) Cieszę się, że opis przypadł Ci do gustu. ;)
      Co do tajgi, to... średnie temperatury rzędu -45 st. C to dla mnie jednak trochę zbyt zimno. ;)) Dałoby się wytrzymać przez kilka tygodni, gdybym podpatrywała jak żyją miejscowi i starała się ich naśladować (tylko obawiam się, że w takim wypadku moja wątroba mogłaby nie doczekać końca zimy :P ) ale tak rok w rok, przez cały czas...?
      Z drugiej strony, skoro klimat się ociepla - a na Syberii rosyjsko-chińska gospodarka rabunkowa dodatkowo to przyspiesza - pewnie za jakiś czas u nich mogą być temperatury, jak w Polsce te czterdzieści czy trzydzieści lat temu. :/

      I dziękuję za życzenia! Oby się spełniły. :)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )