Timbuktu. Jak je najczęściej postrzegamy (o ile nazwa w ogóle cokolwiek nam mówi)? Ot, jakaś bidna dziura gdzieś w Afryce, z pocieszną, bidną architekturą i takoż bidnymi mieszkańcami. Miłośnik perfum doda zapewne, że dziura, która z nie do końca zrozumiałych powodów stała się inspiracją do stworzenia przez Bertranda Duchaufoura pachnidła dla L'Artisan Parfumeur. No ale niech im będzie! Nie pierwsza to z kosmosu wzięta "inspiracja" dla perfumiarza i nie ostatnia.
Oto Timbuktu. Miasto w Mali. [Zagadka: kto bez googlowania mapy politycznej Afryki jest w stanie w ciągu mniej, niż pięciu sekund powiedzieć, gdzie dokładnie leży Mali? ;> ] Wielkie nic pośrodku niczego.
Lecz nie zawsze tak było.
Kiedy w styczniu 2013 roku, podczas trwającego wówczas powstania, świat obiegła informacja o przejęciu przez rebeliantów kontroli nad Timbuktu zamarłam. Znając chaos towarzyszący zazwyczaj podobnym konfliktom z przerażeniem myślałam o przyszłym losie jednego z najcenniejszych zabytków malijskiej kultury. 28 stycznia okazało się, że moje obawy nie były bezzasadne; tego dnia media podały informację o podłożeniu przez powiązanych z Al-Kaidą bojowników ognia pod dwa budynki, w których zgromadzono tysiące cennych, średniowiecznych manuskryptów.
Przy czym nie były to ot, takie sobie zwykłe, stare książeczki lecz świadectwo ogromnego znaczenia Timbuktu dla całej Afryki Zachodniej. Zapis bodaj całej wiedzy, jaką świat muzułmański dysponował kilka stuleci temu [czyli - przypominam - większej, aniżeli wiedza ówczesnej Europy, ponieważ uwzględniającej także np. dziedzictwo grecko-rzymskiej starożytności czy wspaniałe osiągnięcia islamskich matematyków, astronomów albo lekarzy], unikatowe przykłady pism z dziedziny filozofii, teologii, historii, teorii sztuki oraz literatury pięknej. Wszystkie na najwyższym światowym poziomie: tak merytorycznym ówcześnie, jak historyczno-kulturowym w naszych czasach. Skąd podobne skarby wiedzy w podłej mieścinie na skraju Sahary, na północ od rzeki Niger? No cóż, w czasie swojej Złotej Ery czyli od XIII do XVII wieku Timbuktu było znanym oraz cenionym ośrodkiem uniwersyteckim, zachodnioafrykańskim Oksfordem, Bolonią albo Krakowem. Świadectwo niegdysiejszej wielkości miasta stanowiły właśnie owe bezcenne manuskrypty, liczone w setkach tysięcy egzemplarzy.
Swego czasu należące nie tylko do struktur, które dziś znamy pod nazwą Uniwersytetu Timbuktu ale też do osób prywatnych. Timbuktu było nawet szeroko znane z handlu księgarskiego! Mieszkańcy owego miasta naprawdę kochali naukę. I dali temu wyraz, kiedy ich kraj trafił pod kontrolę francuskich kolonistów, którzy rozwiązali islamski uniwersytet. Choć po tym czasie wiele ksiąg zostało zniszczonych lub sprzedanych za bezcen, ich większą ilość poukrywano w domach czy wręcz gdzieś poza miastem, aby dzięki temu doczekały lepszych czasów.
Te zaś nastały dopiero w roku 1970, dekadę po odzyskaniu przez Mali niepodległości, dzięki powołaniu do życia przez UNESCO instytucji ds. odnalezienia i ochrony ksiąg Timbuktu. Lecz w praktyce niewiele zmieniło się aż do przełomu wieków XX i XXI, kiedy to dzięki współpracy międzynarodowej projekt faktycznie ruszył z kopyta. Ponowne kompletowanie księgozbioru nie zakończyło się do dziś.
W czasie, kiedy kolejne tysiące woluminów wyciągano na światło dzienne, zwracając je nauce, powstało Timbuktu, perfumy stworzone dla marki L'Artisan Parfumeur. Zapach ostry, drapiący nozdrza od środka i przejrzysty, jak powietrze nad miastem o barwie pustyni; oraz intrygująco zielony, kojarzący się z niezbyt bujną roślinnością górnego biegu rzeki Niger. :) Początkowa ogłuszająca świeżość papirusu i przypraw (głównie kardamonu) po ok. dziesięciu minutach ustępuje delikatnej słodyczy, kaszmirowej miękkości soków owocowo-kwiatowych [ech, ten uroczy, mleczno-miodowy wątek mango! :) ] przy jednoczesnym pogłębianiu wątku papirusowego niezwykłym, zielono-suszkowym kadzidłem. Pogłębione mirrą, z czasem rozmywające się w karmelizowanym benzoesowym zamszu. To dzięki niemu docieramy ku bazie: bardziej miękkiej, nieprzejrzystej; uplecionej z zielonych wetyweriowych cieni oraz oprószonej z lekka czekoladowym paczulowym pudrem; subtelnej choć od czasu do czasu podnoszonej ku górze dzięki ożywczym powiewom mieszanki papirusowo-kadzidlanej.
Timbuktu perfumowe to niecodzienne połączenie ostrego, podejrzanie świeżego [jak na żywiczne możliwości... ;) ] kadzidła oraz najdelikatniejszej olfaktorycznej goryczy, jaką znam. Dzieło niepodobne do niczego, fascynujący niszowy dziwak, szczególnie z perspektywy roku swego powstania. Bardzo bliski skórze ale jednocześnie całkiem trwały i niedający o sobie zapomnieć. Hołd złożony trudnej historii miasta.
A jednocześnie zastrzyk energii na przyszłość, dowód na to, że ze wszystkich skarbów naszego świata to właśnie Wiedza jest tym, dla którego warto ryzykować życie. Ponieważ kiedy tylko usłyszałam o zniszczeniu bezcennych rękopisów pomyślałam o dwóch rzeczach: pierwsza dotyczyła koszmarnej, bolesnej ironii losu, każącej ludziom uważającym samych siebie za natchnionych wojowników Allaha bez mrugnięcia okiem niszczyć niezbite dowody muzułmańskiego rządu dusz na malijskiej ziemi, de facto wycinać swoje własne korzenie.
Drugą było wykonanie kilku mejli do znajomych, którzy mogli mrożącą krew w żyłach medialną plotkę zweryfikować. Dzięki nim wkrótce [czyli faktycznie mniej więcej w czasie upublicznienia tej informacji przez agencje prasowe ale mniejsza o to ;) ] dowiedziałam się, iż zawartość prywatnych bibliotek Timbuktu w większości poukrywano w bezpiecznych miejscach. Jeszcze raz opiekunowie ksiąg musieli ochronić spuściznę kulturową miasta przed ludzką bezmyślnością. Po raz kolejny się udało! Zaś w budynkach Instytutu Ahmeda Baby, największej publicznej biblioteki oraz ośrodka badawczego Timbuktu, rebelianci mogli tylko spać. :] Na szczęście.
My jednak udajemy się teraz na południe kraju, wprost na tereny zalewowe Nigru, gdzie czeka na nas miasto Dżenne.
W czasach współczesnych - i poprzedzających - Złotą Epokę Timbuktu to właśnie w Dżenne początek brał gęsto zaludniony, quasi-miejski organizm, rozciągający się wzdłuż Nigru. Istniejący od starożytności, kilkukrotnie większy od ówczesnego Londynu, sprzyjający rozwojowi cywilizacji, handlu, sztuki, przemysłu [niegdyś obszar ten był całkiem gęsto zalesiony lecz intensywny wytop metali drastycznie zredukował tamtejsze tereny zielone], umożliwiający pokojowe współżycie muzułmanów z przedstawicielami innych religii. Znany z obrotu metalami, w tym złotem, oraz z bycia ważnym punktem na handlowej mapie zachodu Afryki.
Mieszkańcy współczesnego Dżenne uważają się przede wszystkim za "ludzi Dżenne"; związani ze swoim miastem identycznie, jak stereotypowi neapolitańczycy lub wrocławianie. ;)
Kultura, której kres położyły lokalne konflikty (m.in. zależność od Imperium Mali), zaś ostatecznie dzieła dokonał okres kolonialny. Już w naszych czasach, do tego nie bez przygód, dżenneńską starówkę wpisano na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Dziś natomiast musi walczyć o przetrwanie w swoim odwiecznym kształcie.
Kolejne miasto, które ukrywa bogatą, wielką i ciekawą historię. I mamy szansę je "poznać" dzięki perfumom.
A konkretnie dzięki twórcy Parfumerie Generale, który dwudzieste drugie dzieło swej pierwszej marki zatytułował właśnie Djenné. :) I oto jesteśmy, wdychamy woń bogatą i pełną, przesyconą słońcem, woniami mlecznymi oraz mineralnym, gliniano-piaskowym pyłem. A jest nam słodko, gdyż swe dżenneńskie perfumy Pierre Guillaume postanowił oprzeć o nuty kakao oraz pszenicy, dodatkowo wspomożonych przez wibrującą słodycz mirry wraz z bogactwem na poły jasnych nut drzewno-żywicznych.
Djenné to pachnidło nieco śniadaniowe, podejrzanie pełne, przyjemne; zupełnie inne aniżeli przewiane wiatrem żywiczno-drzewne ostrości Timbuktu. Nie mam zielonego pojęcia, na ile mogę ufać nasuwającej się na myśl analogii [zapewne wcale] ale jakoś trudno uniknąć myśli, że o ile Timbuktu to miejsce dla pielęgnujących przede wszystkim Ducha intelektualistów oraz badaczy, Dżenne stawia raczej na jakość życia, wszelkie drobne przyjemności umilające nam czas na ziemi: zacne towarzystwo, pyszne jedzenie, przyjemną muzykę i tak dalej. Bardziej przesunięte w stronę stanowczo nie-erotycznej zmysłowości. Pewnie dlatego wydaje się pulchne niczym dobrze wyrośnięta, posypana kruszonką pszenna bułeczka (lub francuski croissant), maczana w niezbyt słodkim kakao. Co prawda na samym wstępie całkiem przejrzyste są nuty ziołowe, naznaczone antyseptyczną lawendową goryczką lecz już od samego początku frakcja słodkości wzmaga się, by osiągnąć pełnię w sercu, zaś w najgłębszej bazie opadać powoli na cedrowo-żywiczno-lawendowy stelaż z ciepłym paczulowym pudrem w tle, przywodzący na myśl znacznie mniej dosłowny i pozbawiony kawy bondowski New Haarlem.
Wszystko to okazuje się całkiem wyraźne choć dosyć jednostajne; stanowczo mało oryginalne - z perspektywy wyobrażeń nawet lekko rozczarowujące - ale przecież jak przyjemne! :) Drobna, niezobowiązująca przyjemność dnia codziennego. Trochę pysznych kalorii, dających energię na nadchodzący dzień. Wszak kolonizatorzy pozostawiają po sobie nie tylko chaos i zubożenie kulturalne ale także rzeczy przyjemne. Na przykład wzorzec śniadania. :)
Kraje tzw. Afryki Subsaharyjskiej - o większości z nich wiemy mało ale zazwyczaj nie czujemy z tego powodu specjalnego dyskomfortu. Nie jesteśmy wszak pierwszymi, którzy domniemany brak źródeł pisanych w nowo poznanym miejscu świata biorą za dowód nieistnienia wyższej kultury - tak samo sądzili na przykład starożytni Rzymianie. Identycznie myśleli archeolodzy z przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego, którzy badając egipskopodobne ruiny na terenie dzisiejszego Sudanu brali je za kolonie Egiptu, zaś znajdowane w tamtejszych grobowcach szkielety wskazujące na afrykańskie pochodzenie zmarłych - za złożonych w ofierze niewolników. Bo przecież Czarny nie mógłby być urzędnikiem, arystokratą ani nawet władcą osobnego, niezależnego od Egiptu państwa, prawda? ;> Jeżeli rzeczywistość nie przystaje do naszych wyobrażeń, tym gorzej dla rzeczywistości. ;] Nie jesteśmy pierwszymi, którzy tak właśnie uważają.
Może jednak warto wreszcie dać sobie spokój z podobnym myśleniem? Zafundować sobie oraz kolejnym pokoleniom umysły chłonne oraz otwarte na nieszablonowe rozwiązania? Bez tego dobrowolnie skażemy samych siebie na pustą wegetację w oderwaniu od korzeni. Zupełnie, jak podpalacze bibliotek Timbuktu.
L'Artisan Parfumeur, Timbuktu
Rok produkcji i nos: 2004, Bertrand Duchaufour
Przeznaczenie: zapach uniseksualny z samego środka skali (lub wręcz: całkowicie niezależny od płci), o mocy od początku ograniczonej, z czasem coraz bardziej bliskoskórny.
Teoretycznie byłby dobry na wszelkie okazje, lecz jego nietypowość wymaga od nas obowiązkowych wcześniejszych testów. Oraz intensywnych eksperymentów z dawkowaniem. ;)
Trwałość: w granicach pięciu-dziesięciu godzin (to drugie latem)
Grupa olfaktoryczna: szyprowo-drzewna (oraz aromatyczna)
Skład:
Nuta głowy: kardamon, różowy pieprz, mango
Nuta serca: karo karoundé, papirus, kadzidło
Nuta bazy: wetyweria, paczuli, mirra, benzoes
Parfumerie Generale, Djenné
Rok produkcji i nos: 2012, Pierre Guillaume
Przeznaczenie: również uniseks, w sam raz dla miłośników niezbyt dosadnego gourmand. Całkiem wyraźny, o zadowalającej mnie (czyli nieco ponadprzeciętnej) projekcji, ciągnący się za uperfumowaną osobą śledem krótkim lecz zwartym, z czasem redukującym się do kilkucentymetrowej aury; wyraźny przy każdym poruszeniu ręką.
Na wszystkie okazje.
Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-gourmand (oraz drzewna)
Skład:
Nuta głowy: jaśminowiec, lawenda, mięta
Nuta serca: strąk kakaowca, drewno cedrowe
Nuta bazy: pszenica, mirra
___
Dziś Exultat od Marii Candidy Gentile.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.historyforkids.org/learn/economy/economy.htm
2. http://prettyawfulthings.com/2013/02/23/the-telltale-scribes-of-timbuktu/
3. http://forums.civfanatics.com/showthread.php?t=454123
Koniecznie muszę sobie przypomnieć Timbuktu... mimo pewnej traumy z zapachem związanej. Kilka lat temu (czyli stare, dawne dzieje) miałam całkiem sporą próbkę. Pewnego pięknego dnia postanowiłam uraczyć się jej zawartością. Szklana fiolka rozkruszyła mi się w dłoniach, a gruuuubo ponad mililitr (poważyłabym się o stwierdzenie, że były to niemal 2 ml) soczku rozlał mi się po całych dłoniach i spłynął niemal do łokci, wsiąkając również w każdą materię napotkaną po drodze. Zdecydowanie za dużo dobrego ;)
OdpowiedzUsuńOj, przykre. I faktycznie może zniechęcić do zapachu.
UsuńSwego czasu stłukłam flakon z reszteczką Czarnego Turmalinu Durbano. Choć pachnidło zawsze mnie zachwycało, do dziś jakoś nie mam ochoty na ponowny zakup. ;) I nawet tych uroczych kuleczek musiałam się pozbyć, choć obiecywałam sobie, że owinę je w gazę i włożę do szuflady. Stanowczo: za dużo dobrego na raz potrafi zaboleć. :)