Nie do końca. Najstarsze źródła każą łączyć odpowiedni gatunek krokusów z terenami bliskowschodniego Żyznego Półksiężyca albo basenem morza Śródziemnego, konkretnie z Kretą. Jednak stereotypowo zwykliśmy wiązać go z daleką Azją, z Kaszmirem lub Chinami. W tę stronę podążyły też moje dzisiejsze myśli.
Zazwyczaj kojarzy nam się z czymś delikatnym i nadmiernie rozjaśnionym; no dobrze, mnie się kojarzy. :) Głównie dzięki jednemu z pierwszych olfaktorycznych wcieleń tej przyprawy, które miałam okazję poznać: badziewnemu, słabiuteńkiemu, pozbawionemu ikry Safran Troublant od L'Artisan Parfumeur [jego nazwa to kpina w czystej postaci]. Co jednak, kiedy szafran podać w sosie tyleż pikantnym, co jednoznacznie egzotycznym, w otoczeniu cieni i półcieni wynikających z orientalnego charakteru danego pachnidła? Wówczas owa przyprawa i tak nie stanie się mroczna, nabierze jednak przyjemnej wieloznaczności.
Oczywiście wówczas, gdy szafran dumnie piastuje miano głównego bohatera olfaktorycznej opowieści.
Dziś będzie o dwóch takich przypadkach.
Jako pierwszy Black Saffron od Byredo, pachnidło jednocześnie gęste, lejące się, złocisto-czerwono-pomarańczowe, gorzko-słodkie, łagodnie balsamiczne.
A do tego stanowiące nie całkiem luźne nawiązanie do Rose Anonyme; przy czym obie kompozycje powstały w roku 2012, więc nie całkiem wiadomo kto, od kogo i czy w ogóle zżynał. :) Lecz mniejsza o to. Grunt, że Czarny Szafran to naprawdę przyjemne pachnidło.
Przede wszystkim nie tyle szafranowe, co właśnie oudowo-różane, słodko lejące się, z labdanum i słodyczą soczystych malin (jak przypuszczam...) w miejsce nut znanych z kompozycji Atelier Cologne. Gdzie szafran pełni rolę złocistego, przyjemnie zahaczającego o nos rozświetlacza i ogrzewacza, łagodnie grając z balsamiczną różą oraz stonowanymi woniami ciemnej skóry. Od dołu zaś powoli przebija się niezbyt nachalny oud, pojedyncze nuty szklistego irysa oraz jasna, nęcąca drzewność. No i oczywiście lekka słodycz, płynąca tak z róży, jak i z miazgi bliżej nieokreślonych owoców. Zaś szafran łączy się z drzazgami, stając się bardziej suchym i miękko-słonecznym.
Wszystko dzieje się bez pośpiechu czy spektakularnych fajerwerków, tylko powoli, z namysłem, bliżej ludzkiej skóry. Sugerując nieokreślone acz wyczuwalne, nieprawdopodobne uniwersum azjatyckiej duchowości [jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, bo przecież między buddyzmem tybetańskim, szamanizmem, sikhizmem a krajami respektującym wyłącznie islamskie prawo szariatu istnieją kolosalne różnice; ale przypuśćmy, że podobna kondensacja byłaby możliwa], stoickiej oraz odrobinę sennej, uniezależnionej od czasu oraz przestrzeni. Aż do bazy, która jest jeszcze bardziej ciepła, miękka, plastyczna, uformowana z nut drzewnych, resztek labdanum oraz szafranu, już bez soczystych balsamiczności oraz słodyczy. Może nawet trochę zbyt ciepła i miękka; lecz mnie to nie przeszkadza. Może dlatego, że tak bardzo przypadła mi do gustu Rose Anonyme, więc jestem w stanie zachwycić się nawet jej sobowtórem? ;)
Na szczęście drugi z omawianych dziś przypadków, Saffron Rose marki Grossmith, okazuje się znacznie bardziej oryginalny. Więcej w nim przekory, więcej cienia i piekącej goryczy. Jeśli Black Saffron był baśniową abstrakcją na temat azjatyckiej duchowości, Saffron Rose stanowi luźną impresję na temat starożytnych mieszkańców Krety. Według ustaleń archeologów ludu także wywodzącego się z Azji; jak chcą plotki, być może uskuteczniającego rytualny kanibalizm. A może nie, może to tylko wymysł nienawidzących Minojczyków kontynentalnych Greków z Myken czy Aten; przecież poddani mitycznego Minosa byli od Achajów tak różni, jak to tylko możliwe. Dzięki odmiennemu, wschodniemu wyglądowi, standardom estetycznym, może też charakterowi oraz mentalności [by wymienić wyższą niż wśród Greków pozycję kobiet w społeczeństwie]. Co nawiasem mówiąc stanowi kolejny, po opisywanym w nocy Galaad od Lubin, przykład Orientu wczepionego głęboko w europejską tożsamość.
W otwarciu pachnidła uwypuklono mocny, jakby przypalony szafran oraz silną, cokolwiek zbożową słodycz której zapach mnie przywodzi na myśl miód gryczany. Z czasem pojawia się róża, choć bardziej sucha i rozsłoneczniona, niż w przypadku Black Saffron; no i nie aż tak dosłowna. Nie dominuje nad kompozycją, główną rolę przeznaczając suchemu, odymionemu szafranowi w otoczeniu gorzkich nut orientalnych, głównie sandałowca, szczypty gorzkawego cynamonu oraz dobrej jakości cygara. W miarę upływu czasu do nuty tytułowej dołącza niezbyt mocarne wcielenie animalnego agaru, które łącząc się z różą mnie przywodzi na myśl łagodniejszą postać Oudu od Maison Dorin. Natomiast w bazie pojawia się trio labdanum, kastoreum oraz mirry, które razem jawią się jako całość ciemna, wytrawna i miodowa w wyrazie. Może to one stworzyły miód gryczany z otwarcia...? W każdym razie pięknie komponujące się z szafranem oraz różą, otulające ludzką sylwetkę ciężkim, szczelnym, aksamitnym woalem. Niezbyt oryginalne lecz skomplikowane, fascynujące i bez wątpienia dobrze skrojone.
Byredo, Black Saffron
Rok produkcji i nos: 2012, Jérôme Epinette
[czyli ten sam człowiek, który zmajstrował Rose Anonyme. Hmm...]
Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o strukturze aury, w miarę upływu czasu wlepiającej się w ludzką skórę.
Na każdą okazję.
Trwałość: w granicach sześciu-siedmiu godzin
Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa
Skład:
Nuta głowy: pomelo, jagody jałowca, szafran
Nuta serca: róża, czarny fiołek, akord skórzany
Nuta bazy: wetyweria, malina, jasne drewno, kaszmeran
Grossmith, Black Label: Saffron Rose
Rok produkcji i nos: 2012, Trevor Nicholl
Przeznaczenie: zapach typu uniseks; początkowo o mocy całkiem sporej (choć sillage krótkim), z czasem redukującej się do ścisłej aury.
Dobór do okazji musicie ustalić sobie sami; dla mnie to pachnidło idealnie uniwersalne choć wiem, że będę w mniejszości. :)
Trwałość: około dziewięciogodzinna
Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz drzewna)
Skład:
Nuta głowy: cynamon, róża, szafran
Nuta serca: tytoń, mirra, oud, inne nuty drzewne
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno gwajakowe, labdanum, kastoreum, ambra
___
Dziś Vanille od Mony do Orio.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://hepsylone.tumblr.com/post/12331523210
2. http://en.wikipedia.org/wiki/File:Saffron_gatherers_detail_Thera_Santorini.gif
Saffron Rose na mnie to zapach, który mógłby być interesujący gdyby nie był totalnie sknocony. A wszystko przez kwas w róży- może to jakaś właściwość mojej skóry albo nosa tak uprzykrzyła mi to pachnidło?
OdpowiedzUsuńBlack Saffron nie znam- znam natomiast Safran Troublant i zgadzam się w całej rozciągłości z Twoją opinią. Słabe to i niezdecydowane, ja zamiast szafranu czuję imbir. Porażka.
Żadnych kwaśnych nut nie wyczułam; a jestem na nie wyczulona, bo nie znoszę ich nawet (zwłaszcza) wtedy, kiedy są zamierzone. W ogóle lubię go, choć nie na tyle, żeby pokusić się o flakon; szczególnie za taką cenę.
UsuńNa szczęście żaden z omawianych wyżej zapachów nie przypomina l'artisanowskich popłuczyn po szafranie.
Uwielbiam zapach naturalnego szafranu z kulinarnej malutkiej torebki, najwięcej jak dotychczas odnajduję do w "dentystycznym" otwarciu Sale 01 :) Szafran L'Artisana ył tak mdły że wywoływał u mnie mdłości jak lubię ten ostry niemal odkażający aromat.
OdpowiedzUsuńTo prawda, taki szafran potrafi zachwycić bogactwem odcieni; ciekawe, że arcynaturalistycznego wcielenia nie spotkałam dotąd chyba w żadnych perfumach? A Ty?
UsuńW Sale więcej chyba było kardamonu - ale możliwe, że pamięć mnie zawodzi. Będę musiała ją odświeżyć. :)