wtorek, 16 lipca 2013

Za zasłoną

Kobieta zakrywa głowę, kobieta zamężna zwłaszcza.
Kiedy obywatele świata zachodniego płoną świętym oburzeniem na sam widok burek, okrywających afgańskie kobiety, zawsze myślę o naszych własnych przodkiniach. O tych wszystkich dziewiętnastowiecznych matronach - ale i zupełnie młodych dziewczętach - którym ówczesna obyczajowość nakazywała chować włosy pod poszewką na poduszkę (czyt.: czepkiem). O tych wszystkich współczesnych dziewojach, które własnego ślubu nie wyobrażają sobie bez wieńczącej fryzurę białej firanki, w chwilach większej irytacji zwanej przeze mnie szmatą na głowę, co chyba aż nazbyt dobitnie świadczy o moim stosunku do ślubnych welonów. :]
Taaak, krytykować inność zawsze jest łatwo. Szczególnie wtedy, kiedy sami nie zdajemy sobie sprawy, że z powodzeniem i od lat składamy ofiary na tym samym, co wyśmiewani przez nas Inni, ołtarzu. Może nie tak często ani tak gorliwie, jednak pewnej niechęci do kobiet oraz powszechnej zgody na fetyszyzację tak utartej, że już chyba naturalnej części ich wyglądu (chodzi o długie włosy) nie zdołaliśmy wyplenić. Tkwi gdzieś w naszych głowach, równie "oczywista" i uwewnętrzniona, co opór Afganek przed odkrywaniem swoich twarzy (że o włosach nie wspomnę).

Nie ma co ukrywać, że nienawidzę wszelkich welonów i wszystkiego, co choć trochę je przypomina. I choć bywają sytuacje, kiedy dla świętego spokoju lepiej czymś się okryć [niekoniecznie podczas podróży po krajach muzułmańskich ale np. zwiedzając świątynie chrześcijańskiego obrządku wschodniego], osobisty kontakt z tego typu nakryciami głowy staram się zmniejszać do minimum.
Jednak cóż poradzić, kiedy podczas testów danego zapachu widzę przede wszystkim - welon? I to welon wschodni, barwny, jakże inny od wszystkiego, co zazwyczaj widujemy na ślubnych fotografiach naszych znajomych?


Na szczęście w królestwie zapachów słowo "welon" można rozumieć bardziej metaforycznie czy raczej symbolicznie: jako kompozycję zapachową, która okrywa ludzką sylwetkę szczelnie choć bez ostentacji, kiedy ściele się na nami z pełną wdzięku zamaszystością. [Niech to będzie mój osobisty wytrych, dzięki któremu uciekam od dręczących mnie koszmarnych wizji białych ofirankowanych upiorzyc. ;> ]
Takie właśnie są perfumy Rasikh marki Syed Junaid Alam.

Zawierające w sobie prawdziwe bogactwo pachnideł orientalnych, ich głębię, gęstość, skomplikowanie. A także niejednoznaczność, choć tę przede wszystkim w świecie zachodnich interpretacji, gdzie dopasowanie perfumiarskich składników do płci jest (za wyjątkiem kilku ingrediencji) rzeczą całkowicie względną, zależną raczej od naszych prywatnych upodobań czy humoru danego dnia, niż biologicznej budowy. Oryginalnie Rasikh to dzieło dedykowane mężczyznom; czyli osobom, które welonów nosić nie muszą. :]
Co jednak nie przeszkadza im otaczać się woalem cudownych, bogatych wonności. Dlaczego nie? :)

Otwarcie Rasikh jest balsamiczne, zaskakujące goryczką orientalnych przypraw, głównie szafranu ale też odrobiny kardamonu oraz czegoś delikatnie gorzkiego, np gałki muszkatołowej. Zresztą już po dwóch czy trzech sekundach pojawia się ciepła, gęsta, nieco budyniowa wanilia, szybko jednak zbaczająca w stronę jasnozłotej, balsamicznej głębi. Miesza się z przyprawami w przyjemny, niekonwencjonalny kord smakowity, by już po chwili zrobić miejsce dla przyjaznej, frakcjonowanej, dymno-słodkiej skóry [znanej z Interlude Man albo Opus VII marki Amouage], którą zaczynam szufladkować w głowie jako "skórę arabską" i która naprawdę przypadła mi do gustu. :) W ujęciu omawianego dziś pachnidła ów akord okazuje się bardziej delikatny aniżeli dotychczas, zaskakująco delikatny i miękki, nieco nawet przypudrowany. Otoczony stereotypowo kobiecą, kaszmirową ambrą dymi intensywnie choć zupełnie niegroźnie.
W miarę upływu czasu pojawia się charakterystyczna paczulowa cienista suchość, zbliżona do mocno okrojonej Néonatury Cocoon od Yves Rocher, odpowiadająca za spadek znaczenia nut miękkich i przytulnych. Skóra z wolna staje się składnikiem dominującym nad waniliowo-ambrowymi splotami, przyprawy pokazują pazury. Gdyby dział się to w pierwszych minutach życia pachnidła, wówczas powiedziałabym Wam o otwarciu mocarnym i drapieżnym. Tak się jednak nie stało.
Wbrew obwiązującym tendencjom, kompozycję rozpoczęła miękkość i delikatność, by dopiero później postawić na zadziorny charakterek. Właśnie tak, charakterek; ponieważ czas mija, wraz z nim moc rażenia perfum i to, co w pierwszych chwilach ogłuszałoby osoby postronne albo zabijało muchy, w sercu kompozycji zaledwie jeży sierść oraz groźnie pomrukuje. Lecz na atak brakuje mu już sił. Cóż za smakowite przestawienie znaczeń, igranie z utartymi skojarzeniami europejskich wąchaczy! :)
Za to baza kompozycji nie różni się od wszystkiego, co z owym etapem rozwoju perfum zwykliśmy kojarzyć. Mieszanka cichnie, staje się bardziej pastelowa a może raczej rozmyta, coraz odleglejsza. Wirujące nuty kładą się powoli na podeście zbitym z postarzanych, jasnych desek i pozwalają omywać słodkim aromatom palonych żywic. Skóra, zredukowana do nieco dymnej gorzko-ostrej pasty, przestaje się panoszyć i ustępuje miejsca powracającej wanilii. Przyprawy znikają całkowicie. Lecz to wszystko i tak obserwuję z daleka, usiłując dopatrzyć się czegokolwiek pod półprzejrzystą, lekką choć gęsto tkaną zasłoną.

Rasikh to kolejne perfumy, które nie rozpływają się a zasypiają, pogrążając stopniowo w kolejnych stadiach oderwania od świata realnego. Nierzeczywiste oraz niezwykłe. Starannie przemyślane, wysmakowane dzięki pozornej prostocie rozwoju nut. Bardzo apetyczne. Nawet pomimo frustrującego skojarzenia. :)
Choć sama używać ich nie byłabym w stanie, Wam jednak szczerze polecam!

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: jak pisałam w recenzji, zapach stworzony z myślą o mężczyznach, jednak dla mnie to doskonale wyważony uniseks. W sam raz dla miłośników orientalnych ciężkości. :) Co oznacza, iż kompozycja od samego początku ciągnie się za uperfumowana osobą niczym welon, równie miękko układa na skórze choć jest niczym welon nieustępliwa. Dopiero po kilku ładnych godzinach zawęża obszar swego oddziaływania, skracając się do gęstej aury. Na dowolnie wybrane okazje.

Trwałość: prawdziwie orientalna. :) Od niecałych ośmiu godzin w dni chłodne do blisko doby w upały.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-skórzana (oraz waniliowa)

Skład:

Nuta głowy: wanilia, ambra, szafran
Nuta serca: białe piżmo, skóra
Nuta bazy: drewno cedrowe, paczuli
___
Dziś La Route d'Émeraude marki Isabey.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://delectable-collectibles.tumblr.com/post/18452195214

8 komentarzy:

  1. Cóż za wstęp! Bravissimo!
    Recenzja - z mojej, subiektywnej perspektywy - umiarkowanie kusząca. Świetnie napisana, jak zawsze, ale nie dyszę żądzą poznania. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej! Dziękuję za tak entuzjastyczny komplement. Czuję się wirtualnie obsypana kwiatami. ;)
      No fakt, słodkości to raczej nie są Twoje ulubione rejony olfaktoryczne. Mimo to jednak, jeśli próbka kiedyś wpadnie Ci w ręce, nie zastanawiaj się dwa razy tylko testuj. :) Dobrze?

      Usuń
  2. Zadziwiające że pośród mnogości kanonów kobiecej urody, preferowanych kształtów i rysów ideał kobiecych włosów wszędzie jest taki sam (no, pominąwszy barwę): mają być długie, gęste, błyszczące i bujne. Jak wielka musi być ich siła oddziaływania skoro każe się je zakrywać kobietom niedostępnym (czyli należącym do innych mężczyzn) tak w Afganistanie jak w Izraelu i Polsce, wcale nie aż tak dawnej (ile starych, wiejskich kobiet do tej pory chodzi w chustkach na głowach!).
    A welon ślubny to chyba, jak wianek, symbol dziewictwa. Dziwić może na głowach współczesnych panien młodych, jak wskazuje statystyka na dwadzieścia tylko jedna jest dziewicą w chwili ślubu.

    Nad określenie "welon" przedkładam podobnie brzmiący woal, szczególnie gdy mowa o zapachach. Woal kojarzy mi się mniej formalnie, wizualizuje się w coś miękkiego, rozpraszającego światło. Poza tym od woalu blisko do woalki tą zaś uważam za bardzo użyteczny kobiecy atrybut.
    Rasikh oczywiście nie znam i choć nuty kuszą z Twojego opisu wynika że to orient w wersji hard. Czyli nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie zadziwiające. Ideał musi być zdrowy i zdatny do rodzenia. Włosy są tego świetnym miernikiem. podobnie jak gładka skóra, różnica proporcji między talią, a biodrami (wiąże się z płodnością), zdrowe zęby itp. Natura. :)

      Usuń
    2. Rybo, uważam dokładnie tak, jak napisała Sabbath. Prawda jest taka, że możemy tworzyć długie elaboraty na temat, co u płci przeciwnej lubimy najbardziej i dlaczego ale zawsze potem chciałabym dać takie wypracowanko do oceny jakiemuś antropologowi fizycznemu, który zestawiłby owe wymarzone ideały z naszym wyglądem i budową. Pewnie wyszłoby, że podświadomie chcielibyśmy z możliwie najzdrowszym osobnikiem spłodzić dziecko o możliwie najszerszej i najmocniejszej puli genów. Tak zwyczajnie i po prostu.

      Jednak fetysz damskich włosów [inna sprawa, że fetyszyzuje się (czyli de facto uprzedmiotawia) praktycznie całe kobiece ciało ale to temat na dłuższą dyskusję] rzeczywiście jest wyjątkowo silny oraz uniwersalny. Generalnie chodzi o to, że włosy, jako pozostałość po zwierzęcej sierści, symbolizują dzikość przyrody oraz chaos nieoznaczonego. Jako, że kobieta w naszym świece już sama z siebie symbolizuje Naturę, wszystko co chaotyczne i ciemne, to w zestawieniu z włosami nieuczesanymi, niemal żyjącymi własnym życiem, stanowiłaby symbol o podwójnej mocy. Coś szczególnie niebezpiecznego. [Przypomnij sobie, co stereotyp mówi o kobietach z burzą loków, szczególnie rudych, albo że w baśniowych ilustracjach czarownice przedstawiano zazwyczaj z długimi, potarganymi i skołtunionymi = dzikimi włosami.] Dlatego nad jej fryzurą trzeba sprawować szczególną kontrolę. I dlatego takim szokiem kulturowym były chłopczyce z lat 20. XX wieku: ich krótkie włosy dosłownie wytrącały oręż z rąk strażników moralności.

      Białe kiecki ślubne. Przyjęły się dopiero w dziewiętnastym wieku, gdzie trafiły na chłonny grunt, bo skojarzyły się z obowiązującym wówczas terrorem niewinności. I tak już zostało. Z jednaj strony bo wciąż całkiem dużo w nas dziewiętnastowiecznych poglądów na temat moralności, a z drugiej: bo to kolor mało praktyczny, widać na nim nawet najmniejsze zabrudzenia. Czyli nosząca go osoba powinna unikać wszystkiego co brudzi. :) Egro: biała suknia ślubna spełnia identyczną funkcję, co indyjskie mehendi. Podkreśla czas świętowania, daje do zrozumienia, że oznaczona w ten sposób kobieta tego jednego dnia nie musi parać się fizyczną pracą. Choć znów: całe to świętowanie i podkreślanie dotyczy tylko kobiety. Znaczący fakt.

      Jeśli chodzi o sztukę olfaktoryczną, dla mnie welon i woal znaczą praktycznie to samo. Tyle, że woal nie niesie ze sobą negatywnych skojarzeń. ;) Woalka natomiast z pewnością może być przydatna, kiedy lubisz bawić się modą i szukasz inspiracji w stylu sprzed co najmniej pół wieku. Współcześnie ważniejszej funkcji nie umiem sobie dlań wyobrazić. Nie, jeśli mówimy o codziennym ubieraniu się (bo przy strojach wizytowych może się niekiedy przydać).

      Usuń
    3. To ja z drugiej strony.
      Nie, w gruncie rzeczy z tej samej, ale optymistycznie. :)

      PO pierwsze fetyszyzacji ulega sukcesywnie także męskie ciało - i fetyszycację rozumiem tu jako traktowanie go jak obiektu, który ma być piękny i pociągać. to świadczy o tym, że kobieta w kulturze (czy też popkulturze, subkulturze erotyzmu) staje się podmiotem, a nie tylko przedmiotem.
      Po drugie, w w kulturach innych, niż europejska (nie chcę używać słowa prymitywnych, bo to nie są kultury prymitywne) także męskie włosy miały magiczne znaczenie.
      I po po trzecie - woalka może świetnie ukrywać zmarszczki. :p

      Usuń
    4. Sabbath, zależność między włosami a płodnością nie jest tak do końca oczywista. Oczywiście, organizm wycieńczony i wyniszczony chorobami nie będzie inwestował we włosy stąd z pewnym marginesem błędu stwierdzić możemy, że kobiety o bardzo przerzedzonych (a więc nieładnych) włosach będą niepłodne lub ich płodność będzie znacznie obniżona.
      Z drugiej strony jednak piękne i bujne włosy często występują u kobiet o podwyższonym poziomie testosteronu. Wysoki poziom androgenów, poza bujnym owłosieniem to przyczyna (bądź skutek) wielu zaburzeń mających ujemny wpływ na płodność- na przykład policystozy jajników.

      Włosy jako pozostałość sierści, hm na to nie wpadłam. Dlaczego więc nie fetyszyzujemy innego owłosienia niż to na głowie?
      Kobiety mają być bezwłose wszędzie poza głową (to nie tylko wynalazek współczesnej kultury zachodniej, wyrafinowaną depilację całego ciała można spotkać w kulturach Dalekiego i Bliskiego Wschodu, starożytnego Egiptu).
      Od razu napiszę że argument higieny nie przekona mnie całkowicie.

      Usuń
    5. Pod koniec pisania dłuższej odpowiedzi mrugnął u mnie prąd, komp się wyłączył i cały tekst diabli wzięli. Chwilowo nie mam serca go odtwarzać, dlatego odpowiem Wam za jakiś czas.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )