piątek, 3 maja 2013

Anima Dulcis

W listopadzie Roku Pańskiego 1695, w Mieście Meksyk hiszpańskie zakonnice przygotowują posiłek z czekolady oraz chilli, mieszając przy okazji europejski barok z tradycjami tubylczymi. Bogate, ciemnozłote kontrreformacyjne katolickie sacrum z azteckim napitkiem, który miał łączyć człowieka z jego bogami. Korelacja dwóch sfer świętych, kładąca najpierwsze fundamenty pod budowę wszystkiego, co składa się na dzisiejsze pojęcie amerykańskości.

W nieznanym miesiącu Roku Pańskiego 2011, w Nowym Jorku Carlos Huber, architekt specjalizujący się w ochronie zabytków, podjął odważne wyzwanie: zapragnął przenieść współczesnego zjadacza kultury wprost do najbardziej znaczących momentów naszej historii (a nawet Historii). Jak tego dokonać, nie mając pod ręką wehikułu czasu ni wirów w czasoprzestrzeni? Jak oddać klimat minionych epok, tego, jakimi je sobie wyobrażamy (i jakimi mogły być w istocie)?
Carlos Huber postawił na zapach. Do współpracy zapraszając dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą perfumiarzy, Francuza Yanna Vasniera oraz Meksykanina, Rodriga Flores-Roux.

Czy dziwi Was, że koniecznie, przebierając nóżkami z niecierpliwości, chciałam poznać efekt tej współpracy? ;) Dzięki kochanemu Jarkowi mogłam zanurzyć się w oparach jednego z najbardziej frapujących pachnideł, jakie ostatnimi czasy miałam okazję testować.
Dlatego w tej chwili przed Państwem Anima Dulcis marki Arquiste! :)


Gdzie grafika promująca zapach, jak rzadko, świetnie oddaje jego rzeczywisty charakter [w odróżnieniu od przypadków Atelier Cologne tudzież Olfactive Studio]. :) Ponieważ ów faktycznie jest bogaty, pełen przepychu a nawet pychy, dumny ze wszystkiego, co przyszło mu reprezentować. Lubiący robić wrażenie, choć zwrócony w stronę duchowości (przynajmniej w teorii) - i nie ma w tym niczego nagannego. Ostatecznie, jak człowiek, ma prawo do błędów oraz słabostek. ;)

Także poszczególne nuty Anima Dulcis są starannie wyeksponowane; może rozłożyste i świadczące o umiłowaniu bogactwa, lecz jednocześnie unikające charakterystycznego dla baroku horror vacui. Robiąc wrażenie czegoś, co mogłabym nazwać "barokowym minimalizmem". ;) Bogate i całkiem silne acz znające umiar. Taak, nie ma to jak moja ulubiona zapachowa oksymoroniczność! :D
Brak ozdobników - także olfaktorycznych - od razu daje się zauważyć. Przede wszystkim dlatego, że zabrakło tych najbardziej oczywistych, mianowicie ulepowatej słodyczy oraz kwiatów. Nie możemy wszak zapominać, że tradycyjna aztecka czekolada była napojem gorzkim [a do tego lekko oleistym, gdyż powstawała przez rozmoczenie utłuczonych ziaren kakaowca w wodzie; prekolumbijscy Indianie nie znali, tak przez nas ukochanych, słodkich aksamitnych mleczności]; więc w podobnym posunięciu nie widzę niczego niezwykłego. Zaskoczył mnie brak mniej popularnych zapachowych "ubarwiaczy", nut drzewnych i balsamicznych, które przecież znakomicie pasowałyby zarówno do koncepcji pachnidła, jak i samej marki.
Zatem już od razu omawiany armat budzi we mnie żywe zainteresowanie.

Kakao, silne, sypkie, nieco paczulowe czuję już od pierwszej chwili pobytu AD na skórze. Towarzyszy mu cielesne, upojne ciepło (trochę jak labdanum, które wreszcie pachnie, jak powinno: roślinnie ;) ), prędko osuszone razem z kakaowym proszkiem oraz drobno posiekaną papryczką chilli. Co daje efekt niezwykle spójny - ciemny z przebłyskami złotych promieni labdanum, zatrzymany w połowie drogi między goryczą a słodyczą, między symbolizmem a naturalizmem kompozycji perfumowej.
Kilka minut później mieszanina jeszcze bardziej się ogrzewa; dołącza doń rudy, uprażony na patelni aż do granicy zgorzknienia cynamon oraz coś, co wprawiło mnie w naprawdę niemałe zdumienie - kmin rzymski.


Naprawdę nie wiem, skąd wziął się ten ostatni; przybył razem cynamonem czy tez ewoluował z domniemanego labdanum, jak ono całkowicie roślinny, lecz rodzący skojarzenia z wonią ludzkiego ciała? Trudno ocenić. W każdym razie wiem, że w miarę upływu czasu pachnidło pogłębia się: kakao staje się ciemnym, zatykającym proszkiem, niemożliwym do oddzielenia od utartego cynamonu, chilli z wolna obejmuje kontrolę nad pojedynczymi smużkami niekulinarnej słodyczy, coraz śmielej wypalając pikantny, piekący ślad, zaś labdanum ustępuje miejsca kminowi - ze wszystkimi tego konsekwencjami. :)
Albowiem im dłużej Anima Dulcis żyje, tym mniej w niej jasności, barokowych złoceń, perlistego śmiechu a więcej barw ziemi, suchego ciepła oraz potu. Kompozycja zagłębia się pod skórę, wkrada bezpośrednio do mózgu, ryjąc po drodze trwałe bruzdy w ludzkiej świadomości.
I nie wiadomo kiedy Słodka Dusza (lub Łagodne Tchnienie) przeistacza się w zapach-powidok: wspomnienie chwili, gdy targany niepokojami umysł odzyskuje nagle spokój, kiedy na trupie umarłej nadziei rodzi się bolesna, tragiczna, pełna dumy samoświadomość. Kiedy sypki pył powoli rozpływa się w powietrzu, gorycz zelżała a słodkości uciekają z gracją, zaś cała mieszanina bez żalu opuszcza świat doczesny, niczym dusza dopiero co oddzielona od ciała. Zostawiająca wszystko za sobą, zaczynająca od nowa - na szczęście dla siebie.

Skąd owo skojarzenie? Stąd, że Anima Dulcis przypomniała mi smutne dzieje Any de Castro, zwanej Piękną Toledanką. Hiszpańskiej kobiety żyjącej w Peru na przełomie XVII i XVII wieku, znanej z niezwykłej urody, zamożności oraz wyniosłości. Osoby, którą umiłowanie życia oraz (być może) trudny charakter zawiodły prosto przed lokalny trybunał hiszpańskiej inkwizycji. Oskarżonej o sekretne wyznawanie judaizmu [przodkowie Any rzeczywiście byli Żydami, którzy przyjęli chrzest, by móc dalej żyć w Hiszpanii], uprawianie czarnej magii, bluźnierstwo oraz rozwiązłość a następnie torturowanej [mimo, że inkwizycja nie mogła stosować tego środka wymuszania zeznań na kobietach], przetrzymywanej w celi bez dostępu światła, dręczonej fizycznie i psychicznie a w końcu spalonej na stosie pomimo przybyłego z Hiszpanii aktu ułaskawienia. Kolejnej postaci, której największym przekleństwem okazało się przyjście na świat w niewłaściwych czasach. Nieszczęśliwej i osaczonej. Czy złamanej - tego nie wiemy. Mam nadzieję, że nie.
Że Ana - piękna, dumna, kochająca życie i może zbyt bezczelna jak na swoje czasy - znalazła jakiś sposób na to, by w ostatnich chwilach życia nie zagubić klucza do własnej duszy. Duszy w gruncie rzeczy słodkiej i łagodnej, jak chciałabym wierzyć.

Zapach, który w istocie oddaje jakąś część mojego wyobrażenia na temat życia w amerykańskich koloniach Hiszpanii u schyłku XVII wieku. Zaczynam podejrzewać, że pan Huber stworzył naprawdę wartościowy projekt. Chętnie poznam pozostałe elementy serii.

Rok produkcji i nos(y): 2012, Rodrigo Flores-Roux oraz Yann Vasnier

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, roztaczający wokół człowieka wyraźną, sporą aurę, z czasem bez pośpiechu opadająca na ciało.
Świetny na dosłownie wszystkie okazje.

Trwałość: przeszło dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: gourmand-przyprawowa

Skład:

kakao, meksykańska wanilia, chilli, cynamon

P.S.
Druga ilustracja to siedemnastowieczna rycina, przedstawiająca auto da fé na Plaza Mayor w Limie, stolicy hiszpańskiego Wicekrólestwa Peru (i obecnego państwa Peru, przy okazji). Pochodzi STĄD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )