sobota, 25 stycznia 2014
Bal na sto par, tydzień pierwszy
Czas odrzucić precz smutki i zmartwienia, przyoblec zjawiskową toaletę, wyciągnąć z sejfu klejnoty po prababkach, usta poczerwienić, policzki poróżowić, głowę zwieńczyć wykwintną fryzurą, sprawdzić, czy aby nie zapomniałyśmy rękawiczek, wachlarza oraz karnetu i niech ogarnie nas ekscytacja, niech zawładnie karnawałowe szaleństwo - dziś jest bal! ;D Niechby jutro świat się skończył, my tej nocy bawimy się i śmiejemy, tańczymy i wymieniamy pikantne ploteczki, spiskujemy i flirtujemy!
Lecz zanim to wszystko nastąpi, kiedy po raz ostatni krytycznym okiem spojrzymy na nasze odbicie w garderobianym lustrze i odejmiemy tę jedną, zbędną błyskotkę - albo dodamy, jeżeli lubimy wzbudzać komentarze - jakby od niechcenia chwycimy stojący na toaletce flakonik perfum a następnie zaaplikujemy chmurę pachnidła na nadgarstki, dekolt, kark. Ostatni szlif dodany; wiemy, iż jesteśmy skończenie piękne. To będzie nasza noc.
Powyższa impresja pojawia się w mojej głowie podczas obcowania z zapachem, którego siła wyrazu, dosłowność i piękno współcześnie wydają się być reliktem przeszłości - i to przeszłości znacznie dłuższej, aniżeli wskazywałaby na to metryka perfum. Być może szlachetniejszej, mniej wymuskanej ale jednocześnie daleko bardziej kuszącej aniżeli współczesny nacisk na "lekkość" i "świeżość" przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu a trzysta sześćdziesiąt pięć w roku. A mimo to (lub dzięki temu), z naszej obecnej perspektywy ów zaprzeszły porządek balowania jawi się jako zachowanie reliktowe, nieszkodliwa fanaberia grupy zapaleńców. Przez swoją inność odrobinę niepokojąca, egzotyczna ale i fascynująca.
Taki bal to dla mnie Bal à Versailles marki Jean Desprez.
Pachnidło jednocześnie ciemne i ostre, o wyraźnie zarysowanych, grubych krawędziach. Pozornie nie ma w nim wiele subtelności, pachnidło dla niewyrobionego współczesnego nosa może okazać się zabójcze.Od razu wykłada na stół wszystkie karty, nie bawiąc się w zbędne półśrodki wydaje się mówić: "nie mam nic do ukrycia; możecie mnie uwielbiać, możecie nienawidzić ale nie zdołacie mnie zmienić ani tym bardziej - ujarzmić". Jednak to pozór.
W istocie Bal w Wersalu opowiada nam historię pełną szeptów oraz głosów podniesionych, perlistego śmiechu, dźwięków tłuczonego szkła ale nade wszystko - muzyki. A to wszystko w wydaniu odświętnym, wśród wielości damskich pachnideł układających się ponad salą balową w jednolita i gęstą chmurę kwiatów, stzrlistych retro-aldehydów, suchych lecz świetlistych szyprów, pikantnych korzeni, gorzkich balsamów z wyraźnym, kadzidlano-waniliowym, jakby Shalimarowym tłem. W woń zatrzymaną dosłownie na skraju olfaktorycznej kakofonii: stuwątkową, głośną, niechętną do dzielenia się terenem z kim- lub czymkolwiek, woń-pojedynkowiczkę. Szaleństwo, które nie miało prawa się udać.
A jednak okazało się sukcesem, jedynym tak dużym w historii marki Jean Desprez. Wiecie, dlaczego?
Ponieważ twórcy kompozycji potrafili znaleźć składnik, który spina wszystkie wymienione, jakże zróżnicowane akordy, w całość spójną i wiarygodną. Co czuję szczególnie mocno jako osoba, wobec której zapachy chętnie snują opowieści o sobie samych. [Na marginesie: jestem głęboko przekonana, jakoby większość ludzkości była synestetykami - w tej lub innej dziedzinie - jednak nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę lub nauczyliśmy się tłumić odczucia i emocje, co do których obawiamy się, że społeczeństwo mogłoby uznać je za "dziwaczne", "nierealne" lub wręcz "niedorzeczne". O, jakże niesłusznie!] Ostatecznie czyż taneczne szaleństwa oraz tłok i zaduch sal balowych nie sprzyjały nadmiernemu wydzielaniu potu, którego nie potrafią zagłuszyć nawet najsilniejsze wieczorowe perfumy? ;) Zatem to właśnie on, mocny i ostry zapach kilkukrotnie przegrzanego ludzkiego ciała, byłby znakomitą ramą dla całej reszty akordów omawianej mieszanki. Czym byłby Bal à Versailles bez cywetu?
Moim zdaniem kolejnym orientalnym siłaczem utopionym w morzu zmysłowych kwiatów oraz akcentów drzewnych. Bardziej skórzanym i cięższym, kwiatowym Shalimarem; lub dzięki przyprawom, aldehydom oraz piekącej goryczy bliżej byłoby mu do Cinnabaru od Estée Lauder? Przecież zdradza spore podobieństwo do obu pachnideł, oprócz nich nawiązując ponadto do klasycznego Opium od YSL [tak, tak; wiem, ze zarówno ono jak i Cinnabar są młodsze od Balu, jednak kolejność poznawania zapachów robi swoje i to właśnie one są dla mnie punktem odniesienia :) ], Arpège od Lanvin, kultowego w Ameryce Tabu marki Dana a także starych wersji Miss Dior i, last but not least, Chanel No. 5. Tak, od razu widać, że Bal à Versailles wzrastał w nie byle jakim środowisku, którego wydaje się nieodrodnym dzieckiem. :) Nietrudno odgadnąć, z jak wielu różnorodnych źródeł czerpali twórcy omawianej mieszaniny, co jednak nie powinno w żaden sposób wpływać na nasz odbiór dzieła. Przecież wyjątkowego, gdyż złożonego z tylu różnych skrawków oraz posklejanego suchym, wyrazistym, ostrym lecz i słodkawym cywetem. Żywego, donośnego, pełnego werwy tudzież emocji niekoniecznie skrywanych. Z perspektywy roku 2014 zaś - odważnego i wyjątkowego.
Bal à Versailles to szampańska feta. Feta to Karnawał. Karnawał to przesada. Przesada z kolei to nic innego, jak Bal à Versailles. :) W tym miejscu koło się zamyka. Tańczmy więc!
Rok produkcji i nos(y): 1962, Jean Desprez oraz Jean Cavallier
Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, który dziś mógłby być postrzegany jako uniseks dla miłośników nurtu retro. Silny aż do nachalności (szczególnie za dnia i latem), ciągnący się za uperfumowaną osobą prawdziwie kilometrowym ogonem. Nawet jako woda toaletowa odważnie zaznaczający granice swego panowania. :)
Indywidualistów rozgrzeje zimą oraz doda wieloznaczności podczas Bardzo Ważnych wieczorowych okazji; całej reszcie z was proponuję najpierw porządnie przetestować Bal aby wybrać odpowiednią dla siebie dawkę.
Trwałość: edt na mojej skórze wytrzymuje od siedmiu-ośmiu godzin do ponad pół doby, przez cały czas będąc wyraźną. Czystych perfum niestety nie miałam okazji testować.
Grupa olfaktoryczna: orientalna
Skład:
Nuta głowy: kwiat pomarańczy, bergamotka, cytryna, neroli, liście czarnej porzeczki, rozmaryn
Nuta serca: jaśmin, kłącze irysa, róża, ylang-ylang, lilia, bez, paczuli, wetyweria, skóra, drewno sandałowe
Nuta bazy: wanilia, balsam tolutański, benzoes oraz inne żywice, drewno cedrowe, piżmo, ambra, cywet
___
Dziś tauerowska PHI Une Rose de Kandahar. :)
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://lord-whimsy.livejournal.com/345391.html
2. http://periodmoviecaps.blogspot.com/2011/08/annas-black-ball-gown.html
3. http://periodmoviecaps.blogspot.com/2011/07/anna-karenina-1997.html
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dla mnie te perfumy są jednymi z wielu, gdzie nazwa ma kreować odbiór - i dobrze, w końcu po to jest. Natomiast w wypadku tych perfum utytułowanie ich w ten sposób nijak ma się do tego, co czuję. Prawdopodobnie należy pamiętać o latach, kiedy zostały stworzone, ale mimo wszystko - dla mnie to zapach intymny, zeby nie powiedzieć - wstydliwy... :)
OdpowiedzUsuńCo do nazwy, nie mogłabym zgodzić się bardziej. Zapach wstydliwy także rozumiem - ostatecznie bale wcale nie były takie śliczne i pachnące, jak to wynika z powieści oraz filmów historycznych. ;)
UsuńI dobrze, wszak to ludzie żywi byli i warto o tym pamiętać. Wcale nie tacy niewspółcześni.
Usuń