czwartek, 20 października 2011

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...

...był sobie Książę, który poślubił Kopciuszka.
Żyli długo i szczęśliwie i było im zielono. ;)
KONIEC!

Wszyscy lubimy bajki. Do tego stopnia, iż rozkoszujemy się sytuacjami, które z bajkami bywają zbieżne; im podobieństwo silniejsze, tym mocniej je podkreślamy.


Czego doskonały przykład mieliśmy okazję podpatrzeć pewnego piątkowego przedpołudnia pod koniec kwietnia tego roku. :) Całe Zjednoczone Królestwo stanęło na baczność z okazji ślubu pierworodnego syna tamtejszego następcy tronu [czyli następcy następcy ;) ] z "dziewczyną z ludu".
Dziwny to "lud", skoro pannę młodą od pana młodego dzieli jedynie pochodzenie społeczne [w odróżnieniu od stanu posiadania, wykształcenia, kręgu przyjaciół oraz paru innych, jakże mało istotnych, szczegółów]. Generalnie odczucia odnośnie "sprawy" dzielę z Ludwikiem Stommą, wyjąwszy kilka jego felietonowych uproszczeń.
Czy jest w tym coś złego?


Cóż mogę poradzić na to, że miłośnikom historii baśniowych do gustu powinny przypaść raczej koronowane historie skandynawskie? Zarówno norweska, rozpoczęta w 2001 roku, gdy następca tronu poślubił "zwykłą dziewczynę" a do tego samotną, niezamężną matkę, jak i szwedzka, gdzie niezważanie na "linię dynastyczną" nie tylko powoli staje się tradycją rodu Bernadotte, ale też - co nie dziwi w kraju znanym z równouprawnienia płci - Kopciuszek młodszego pokolenia okazał się mężczyzną. :)
Oto powody, dla których nie kupuję "bajkowej ideologii", stworzonej wokół historii Kate i Williama. Bo przecież można bardziej. :) Co nie znaczy, że nowożeńcom nie życzę wszystkiego najlepszego. Sęk w tym że, bardziej niż na nich samych, skupiam się na setkach ludzi, których zaangażowano w przygotowanie ceremonii oraz milionach, które śledziły ją z zapartym tchem; tak na żywo, jak i za pośrednictwem kamer telewizyjnych.
Ponieważ te miliony znalazły powód, by choć na jeden dzień wyrwać się z szarej codzienności. Ponieważ te miliony cieszyły się szczerze i spontanicznie. Ponieważ igrzyska naprawdę są potrzebne równie mocno, co chleb.
Taka jest prawda; czy nam się podoba, czy nie.


Zatem do ceremonii królewskich zaślubin podeszłam z dużym dystansem; nie oglądałam jej, nie sprawdzałam doniesień prasowych, szybko o niej zapomniałam. Tak byłoby do dziś, gdybym pewnej nocy nie włączyła telewizora.
Trafiłam na film dokumentalny, pokazujący "ślub stulecia" (już czternasty... ;) ) przez pryzmat uczuć zwykłych Brytyjczyków. Mogłam zobaczyć żywe emocje, nadzieje, wątpliwości gospodyń domowych, bezdomnego, uczuciowej drag queen, ortodoksyjnej muzułmanki, nawet grupy anarchistów, którzy urządzili sobie anty-przyjęcie pod hasłem "śmierć monarchii" oraz kilku innych osób. Mogłam posłuchać ich zwierzeń, spojrzeć na dzień królewskiego ślubu ich oczami.
Było to całkiem cenne przeżycie. Pokazało, iż za napompowanym balonem kryją się prawdziwi ludzie, którzy do tego dnia przywiązywali duże znaczenie. To właśnie na ich barkach postanowiłam położyć moją dzisiejszą recenzję. :)


Czy jest jeszcze ktoś, kto dobrnął aż tutaj, a do tego odgadł, o jakim pachnidle będzie mowa? ;) Informacje o nim ujrzały światło dzienne wkrótce po ceremonii. Wszyscy maniacy perfum i baśni czekali na informację: czym pachniała panna młoda?
Doczekali się. Illuminum, druga marka Michaela Boadiego ma na swoim koncie perfumy o nazwie White Gardenia Petals. Zwykłe pachnidło za 70 funtów, żadne nie-wiadomo-co. Kolejne nawiązanie do "dziewczyny z ludu"?

Trudno powiedzieć. Ważne, że tuż po poznaniu Płatków Gardenii wiedziałam, iż rozumiem księżnę Cambridge. :) Bez problemu.
Miałam bowiem do czynienia z dziełem po prostu ładnym: słodkim, optymistycznym, dziewczęcym, jak również, co chyba było największą jego w kontekście wydarzenia zaletą - spokojnym.

Chyba nawet aż za spokojnym. Ponieważ mam podstawy podejrzewać, czy zapach przetrwał na skórze panny młodej przez cały dzień. Lecz nie to jest istotne.
Najważniejsze, jak też White Gardenia Petals sprawuje się na skórze.

A tu narzekać nie można. Ponieważ otwarcie jest doprawdy bardzo, bardzo ładne [celowo unikam słowa "piękne", ponieważ mimo wszystko woń nie zachwyca]. Mocna, jasna gardenia miesza się z mleczkiem kokosowym oraz lekkimi nutami drzewnymi, dając mieszankę prostą, lekką i ciepłą, mocą i charakterem zbliżoną do Sensuous Estée Lauder lub mojego (ostatnimi czasy zaniedbywanego) ulubieńca, czyli Anaïs Anaïs od Cacharel.
Z czasem podobieństwo do drugiej z kompozycji staje się wyraźniejsze. Przede wszystkim za sprawą eterycznych, choć niezbyt zmysłowych, białych kwiatów. Konwalia, ylang-ylang, jaśmin, kapka jasnopłatkowej róży - wszystkie pozwalają kokosowi odejść w cień, zastępując go nieco żywicznymi woniami jasnego miodu, jednocześnie słodkiego i lekko ostrego, pachnącego woskiem, o igiełkowej strukturze.
Co trwa aż do finału, kiedy to kwiaty scalają się w jeden bukiet (i odtąd już jako "bukiet" występują), miód przechodzi w cielesną, acz nienachalną, ambrę rodem z Ambre Gris od Balmain oraz świetliste, ożywcze akcenty metaliczne. Drobniutkie, żarzące się iskry uciekają spod kowalskiego młota lub uwalniają się podczas spawania jednej z wielu metalowych konstrukcji, by później spaść na kwiatowo-słodko-drzewną masę jako żelazny pył. A wszytko nadal jest mocno kwiatowe, waniliowo-ambrowe, kobiece. Proste i bezpretensjonalne. W sam raz na ważny dzień wejścia do jeszcze ważniejszej rodziny.

Tutaj też pojawia się największy minus kompozycji, mój największy wobec niej zarzut. Nie tylko jest mało trwała, ale również podejrzanie niemrawa. Szybko wczepia się w skórę, staje się mocno zachowawcza, spokojna, cicha; zupełnie, jakby bała się ujawnić swój żywy charakter, ujmujące poczucie humoru lub intelektualne konotacje. Jakby wstydziła się samej siebie. Jakby zabroniono jej podejmowania szeregu działań.
Raz jeszcze etykieta wzięła górę nad indywidualizmem. A tego nie lubię, oj nie lubię!


Dlatego też [a także, by nieco Was podręczyć gługaśnym postem ;> ] postanowiłam uzupełnić dzisiejszy wpis o bardziej wyrazistą, równie artystyczną oraz inteligentną woń, w dalszym ciągu pozostając w granicach Wielkiej Brytanii. Wszak bajka nie powinna kończyć się słowami: "żyli ze sobą cicho i monotonnie". ;)

J. Grossmith & Son to nazwa perfumiarskiej manufaktury założonej w 1835 roku. Inspiracją dla familii perfumiarzy - jednych z wielu oficjalnych królewskich dostawców pachnideł, pozostawały kultury dalekie i niezbyt zrozumiałe, od Japonii przez Indie po im współczesny Egipt. Kilka lat temu Simon Brooke, potomek rodziny, wpadł na pomysł wskrzeszenia marki. W dostosowaniu wiktoriańskich receptur do potrzeb XXI wieku pomógł mu Roja Dove, zaś piękne kryształowe flakony powstały w hutach Baccarata.
I tak ciężkie, niedzisiejsze, zachwycające pachnidła sygnowane nazwiskiem Grossmith ponownie ujrzały światło dzienne.

Jedno z nich wykazuje znaczne podobieństwo do "królewskiego" White Gardenia Petals: to Shem-el-Nessim, którego nazwa pochodzi od arabskiego Festiwalu Wiosny, celebrowanego wzdłuż brzegów królewskiego [raz jeszcze ;) ] Nilu.


Właściwie przez cały czas przebywania Shem-el-Nessim na ludzkiej skórze nie trzeba wcale się trudzić, by trafnie odszyfrować jego szacowne korzenie. Nie współczesne to perfumy ani nie z epoki olfaktorycznego modernizmu Chanel No.5 i Shalimara pochodzące.

Kompozycję oparto na mocnych, spiżowych podstawach szlachetnego drewna, florenckiego irysa oraz paczulowego pudru. Całość jest kwiatowa, ciężka, wysublimowana. "Interesująca", jakby powiedział dobrze wychowany Brytyjczyk. ;P
A jednak mnie, oddanej miłośniczce perfumowych staroci tudzież innych niepokornych dziwadeł bardzo przypadła do gustu.

W przypadku Shem-el-Nessim trudno mówić o liniowym przebiegu, nie sposób dociekać następstwa kolejnych nut oraz odcieni. To perfumy trącące myszką, skomplikowane, wymagające; wybredne i dla wybrednych skomponowane. Doprawdy niecodzienne.
Do cna przepełnione woniami przypraw, upojnych kwiatów, drewna i składników odzwierzęcych. W początkach ostre, nieco metaliczne i przyprawowe, kręcące w nosie mieszanką cynamonu, sproszkowanych goździków oraz anyżu, splecionych z wonią kwiatów. Te są mocne, sprężyste i rozświetlone; neroli, róża, heliotrop, jaśmin czy wspomniany irys, ostry i ziemisty, dokładają się do wspólnej puli, czyniąc kompozycję bardziej ciepłą, nawet trochę aksamitną.
To jest chwila, w której Shem-el-Nessim staje się podobny do młodszego poprzednika (jakkolwiek śmiesznie to brzmi :) ). Nieco bardziej pastelowy, ciepły, otulony opływowymi kształtami wyrytymi w cedrze i sandałowcu oraz bardzo pudrowy, buduarowy. Wiem, że za ów efekt odpowiada paczuli w ujęciu tak niecodziennym, staroświeckim, iż z miejsca zyskało sobie moją miłość. Jest w mieszaninie także sporo słodyczy dymnej, waniliowej albo tonkowej a także przewrotna, łamiąca schemat czystość. To mydlany puder, piżmo w otoczeniu setki innych składników, proste i chwytające za serce.
Z czasem do opisanego miszmaszu, pozornego bezładu, iście barokowego przeładowania dołącza, czy też: ujawnia się, skryta dotąd za przemożnymi kwiatami, woń świeżo zmielonego czarnego pieprzu. Wyobraźcie sobie tylko: stare potpourri, szlachetne gatunki drewna, przyprawy, paczulowy puder niczym z puderniczki prababci, metaliczny irys, piżmowe szare mydło a na to wszystko pieprz. To po prostu MUSI przyciągać uwagę. :)
Trudne, niezwykłe, jakże inne od współczesnych "fast perfumes", nijakich zapaszków celebrujących człowieczą nijakość.

Trwałe, silne, ciągnące się przed i długo po przejściu uperfumowanej osoby. To oczywiste, czemu Shem-el-Nessim nie mógłby przejść przez gęste sito etykiety dzisiejszego brytyjskiego dworu: nikt nie lubi czuć na plecach oddechu konkurencji, bez różnicy, robotnikiem jest czy królową. ;>
Shem-el-Nessim jest zbyt wyraziste, za bardzo "jakieś". Dla jednych niedopuszczalne, dla mnie - skończenie piękne.

Illunimum, White Gardenia Petals

Rok produkcji i nos: 2011, Michael Boadi (?)

Przeznaczenie: słodki, bezpretensjonalny i bliskoskórny zapach dla kobiet; nie tylko na śluby i wesela. ;) O słabej emanacji.

Trwałość: w porywach do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: gardenia
Nuta serca: konwalia, ylang-ylang, jaśmin
Nuta bazy: ambra, nuty drzewne


Grossmith, Shem-el-Nessim

Rok produkcji i nos: (1906) 2010, (John Grossmith) Trevor Nicholl

Przeznaczenie: bardzo mocny, trudny zapach stworzony dla kobiet, choć myślę, że skomplikowana struktura S-e-N ułatwi testy wszystkim mężczyznom. :) Olbrzymi sillage, dzięki któremu kompozycja nie nadaje się do małych pomieszczeń i pracy umysłowej. :) Istnieje ryzyko migren [choć mnie ich oszczędzono].

Trwałość: olbrzymia, bo przeszło dobowa

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna (oraz piżmowa)

Skład:

bergamotka, neroli, geranium, jaśmin, róża, ylang-ylang, kłącze irysa, heliotrop, irys, paczuli, wanilia, drewno cedrowe, drewno sandałowe, piżmo
___
Dziś noszę Shem-el-Nessim właśnie. :)

P.S.
Ilustracje królewskiego ślubu pochodzą z następujących stron:
1. http://www.telegraph.co.uk/news/uknews/royal-wedding/live/8466247/Royal-wedding-live.html
2. http://totallycoolpix.com/2011/04/the-royal-wedding-the-preparations/
3. http://blogs.denverpost.com/captured/2011/04/27/captured-preparations-for-the-royal-wedding/4411/

8 komentarzy:

  1. Bardzo mnie cieszy recenzja perfum rodziny Grossmith, po obejrzeniu dokumentu BBC zapadała mi w pamięć historia wskrzeszenia marki i tak się zastanawiałam jak też to może pachnieć. Na pewno inaczej... niż to współczesne morze pachnideł, trzeba by kiedyś spróbować.

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie cieszy, że Ty się cieszysz. :) Też zaliczyłam małą rundkę po YouTube i to właśnie jej efektem był zamówienie Grossmithów. :)
    Szkoda tylko, że flakony nie dotarły do Polski [choć, jak znam życie, duże pewnie kosztowałyby ze 2000 zł]...
    Zgadza się, pachną inaczej. Do tego stopnia, że naprawdę mogą się nie spodobać. Lepiej na nic się nie nastawiać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Haaaa! Wiedziałam o czym będzi jak tylko zobaczyłam miniaturkę w blogrollu:) Miło było dowiedzieć się jak widzisz ten zapach. Można zapytać gdzie zdobyłaś?

    OdpowiedzUsuń
  4. Brawa dla tej pani! ;) Także za wytrwałość. ;)
    Dziękuję. Swoją próbkę mam z Luckyscent.

    OdpowiedzUsuń
  5. No jakże, pisałam przecież o tym, jak to z przyjaciółkami przebrałyśmy się w swoje suknie slubne i piłyśmy szampana i zjadałyśmy cupcakes ozdobione miniaturowymi Union Jacks oraz corgies?:-) Szkoda, że nie mogę umieścić zdjęć. Street parties było dużo, jak kraj szeroki:-)
    Zapach, swoją drogą dla mnie, choć szkoda, że mało trwały.

    OdpowiedzUsuń
  6. Faktycznie, i nawet zabawną reklamę "na temat" zamieściłaś! :)
    Choć po prawdzie i tak musiałam napisać to, co wyżej. Choćby dlatego, aby przybliżyć części czytelników sedno sprawy. Z Pl. bowiem Wasze emocjonowanie się wyglądało nieco, hmm... egzotycznie. ;)
    Choć zdaję sobie sprawę, że pewnie takie samo wrażenie towarzyszyłoby brytyjskiemu spojrzeniu na polskie wariowanie z okazji (bliskiej royal wedding w czasie) beatyfikacji JPII. ;>
    Kapkejki zdobne we flagi i pieski królowej? Chciałabym to zobaczyć! :)
    Spotkałaś się z Gardenią osobiście czy tylko na moich testach bazujesz? Pytam, bo może na kim innym wcale nie jest aż tak mikra?

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie spotkałam się osobiście - od kiedy wybuchła wiadomość o księżnej, jest nieustannie wyprzedana;-) a zamawianie próbek to dla mnie za dużo zachodu;-)
    Ślub miał charakter zdecydowanie ludyczny - nie wyobrażam sobie całych ulic zastawionych stołami z jadłem i napitkiem, i całego sąsiedztwa razem biesiadujących w Pl z okazji beatyfikacji;-) To zupełnie inne okazje - ja wiem, którą ja wolę.

    OdpowiedzUsuń
  8. To niespodzianka! ;) Choć nie tylko u Ciebie. Najbardziej lubię tekst z Luckyscent, świetnie znanej w "branży" perfumerii zza Atlantyku, gdzie na podstronie WGP zamieszczono taką oto uwagę:
    "We are sorry but we cannot accept returns on fragrances that have been opened or used".
    To się nazywa desperacja kupujących! :D

    Jeśli chodzi o imprezy i zabawę - co prawda, to prawda. ;) Choć gdybyś zobaczyła wyuczone ekstatyczne minki niektórych reporterów, chybabyś zwątpiła; bo oni najwyraźniej będą świętować po swojemu: żywcem wzięci do nieba na okoliczność rozkoszy uczestniczenia w beatyfikacji. ;> [miałam nieprzyjemność oglądać tego dnia serwis informacyjny TVP]
    To już chyba wolę uciec do lasu, żeby uniknąć i tego, i tego. ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )