Chodzi o - w zasadzie podobne do siebie - zapachy ze stajni Christophera Brosiusa, At the Beach 1966 oraz Mr Hulot's Holiday.
Na pierwszy ogień pójdzie Pan Hulot. :)
Dobroduszny Francuz, który spędza wakacje w nadmorskim kurorcie, swoim zachowaniem wprowadzając, całkowicie niechcący, spore zamieszanie a nawet chaos. Jest on też bohaterem jednego z ulubionych filmów Brosiusa, którego z panem Hulot łączy nieśmiałość oraz skłonność do potykania się. Ponoć obaj kochają dźwięk morskich fal rozbijających się o brzeg, zapach spienionych fal oraz kawałków drewna wyrzuconych na plażę.
Lekkość, czar, marzenie o idealnych wakacjach.
Wszystko zostało zamknięte w woni nazwanej na cześć filmu sprzed blisko sześćdziesięciu lat: rześkiej, optymistycznej, słono-owocowej, o wyczuwalnych akcentach przesyconego solą żywicznego drewna oraz leciutką aurą - dopiero co kupionych - skórzanych rękawiczek. Wakacje Pana Hulot są mieszanką żywą, ozonową w sposób, który cenię daleko bardziej nad melonowe zapaszki. :) Wystylizowanej na klimaty retro, unikającej słodkiej łatwizny, esencjonalnej, w miarę upływu czasu coraz bardziej słonej.
W rzeczy samej: słonej, morskiej i drzewnej tak, jak należy.
Do tego otaczającej uperfumowaną osobę niezbyt pokaźną aureolą, pocztówkowej w sposób kiczowaty, ale urokliwy, bardzo wczorajszy.
Stężony optymizm. :)
W podobny sposób pochodzi do tematu druga z mieszanek, At the Beach 1966. Jak wszystkie dzieła wychodzące z pracowni ekscentrycznego Nowojorczyka, także i ta stanowi rodzaj osobistego, właściwie ujmująco intymnego, wyznania twórcy. :) Mamy do czynienia ze wspomnieniem pewnego letniego popołudnia, które mały Chris spędził na plaży, chłonąc aromaty balsamu do ciała, rozgrzanego słońcem oraz słonej, kontrastowo chłodnej wody oceanu.
Woń okazuje się nieco odmiennym, bardziej gładkim, jakby pastelowym ujęciem tematu. W odróżnieniu od Hulota, Na Plaży.. zdaje sie posiadać jakąś nutę owocową, w stylu skórki nie całkiem dojrzałego melona miodowego [kto zakupy robi w Polsce wie, jaką woń mam na myśli ;) ]. Podejrzewam, iż to właśnie ona odpowiada za zwiększoną dawkę aksamitu, jakiś ujmujący vintage'owy glamour, spowijający ludzką sylwetkę niczym wyblakłe pareo z miękkiej bawełny. Jest sucha, lecz także jakby bardziej przyjemna w konwencjonalny sposób.
Troszkę ziemista a także - siłą sugestii - faktycznie spokrewniona z zapachem balsamu przeciwsłonecznego! :) Gdzieś w tle, jakby z daleka, ale od skojarzenia trudno się opędzić.
W ramach podsumowania stwierdzam, iż oba pachnidła stanowią ciekawą, rzadką alternatywę dla typowych perfum letnich. Oba są czarująco ekscentryczne, chociaż zawierają w sobie znaczną ilość klasycznego sznytu. Skąd? Mnie nie pytajcie. ;)
Gdybym miała wybrać tylko jedną flaszkę, po długich rozważaniach postawiłabym na ostrzejsze, słono-wytrawne Wakacje Pana Hulot. Lecz i Na Plaży w 1966 trudno cokolwiek zarzucić.
Obie wonie czarują radosnym, nostalgicznym charakterem, wciągającą niecodziennością, skłaniającą do zastanowienia "innością".
Do czegóż nam potrzeba kolejnych Cool Waterów?
Ha. I teraz mam nadzieję, że na dworze będzie zimno i ponuro. ;>
Mr Hulot's Holiday
Rok produkcji i nos: 2005, Christopher Brosius
Przeznaczenie: zapach uniseksualny, raczej w typie codziennym; o niezbyt dużym sillage, z czasem woń staje się bliska skórze.
Trwałość: do sześciu (wersja wodna) lub blisko dziesięciu (absolut) godzin
Grupa olfaktoryczna: drzewno-wodna (i aromatyczna)
Skład:
[wg Twórcy, więc tradycyjnie mocno zaciemniony ;) ]
słona bryza znad Morza Śródziemnego, wyrzucone na brzeg drewno, kamienie pokryte wodorostami, aromat starych skórzanych walizek
At the Beach 1966
Rok produkcji i nos: 2005, Christopher Brosius
Przeznaczenie: właściwie mogę zrobić "kopiuj-wklej" z analogicznego punktu w opisie Hulota. ;) Dzienny uniseks, o ograniczonej mocy a później bliskoskórny.
Trwałość: w granicach pięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: drzewno-wodna (i aromatyczna)
Skład:
[równie poetycki]
Nuta głowy: balsam Coppertone z roku 1967
Nuta serca: akord Północnego Atlantyku
Nuta bazy: mokry piasek, muszelki, dryfujące drewno oraz szczypta nadbrzeżnej promenady
___
Dziś noszę Lost Passenger marki Fridge by yDe.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/cartorama/3955003937/
2. http://www.flickr.com/photos/77458709@N00/3626691218/
* * *
Właśnie przeczytaliście mój ostatni przed-listopadowy wpis. Już za chwilkę, już za momencik nie będę miała czasu na beztroskie blogowanie. ;)Zatem życzę Wam udanego długiego weekendu, spokojnego wieczornego wędrowania po oświetlonych tysiącami płomyków cmentarzach oraz bezpiecznego powrotu do domu.
Do najbliższego spotkania! :)
To prawda, jestes wredna jedza. (;
OdpowiedzUsuńChociaz mnie to nie przeszkadza.
Pozdrowiania z Nowej Zelandi (:
Jedno 'i' z 'Zelandii' zjadlo sie. (:
OdpowiedzUsuńRozczarowałaś mnie. Po lekturze 2 pierwszych zdań myślałem, że będzie coś o "lakoście" :)
OdpowiedzUsuńAnonimie/Anonimko - witaj serdecznie! :) Nic dziwnego, że Ci nie przeszkadza, bo do Ciebie lato wielkimi krokami idzie. ;)
OdpowiedzUsuńAle pomimo tego jest mi bardzo miło. :) I dziękuję.
Domurst - zatem mission complete. ;) Jestem wredną jędzą, która wkurza? Jestem! :>
Na Lakosty porywać się boję, nawet w okolicach Halloween: tam s t r a s z y... ;))
[w damskich zwłaszcza, obawiam się]