czwartek, 4 sierpnia 2011

WASP


Po raz kolejny przekonałam się, że jestem dziwna. :) Nie dość, że darzę sympatią perfumy wylansowane na długo przed moim urodzeniem, to jeszcze nie akceptuję wszystkich tych nowoczesnych 'cudowności', za które wielu dałoby się pokroić.
Dla przykładu: bardzo lubię męskie mainstreamowe perfumy sprzed trzydziestu, może czterdziestu lat. Prezentują akurat ten styl wrażliwości, który w pachnidłach z "przeciwnej strony perfumerii" odpowiada mi najbardziej: są wyważone, szykowne, jakby szyte na miarę. :) A do tego posiadające wiele punktów wspólnych. Bez różnicy, czy testuję Vetiver Guerlain, Eau de Rochas pour Homme, Phileasa Niny Ricci czy Z-14 marki Halston, zawsze mogę liczyć na podobne wrażenia i spokojne ukontentowanie.
[Obawiam się, że straszna ze mnie perfumowa nazistka; ;) niczym gros facetów, z chęcią wpakowujących swoje partnerki w świeżuteńką, milusieńką, ładniusieńką makabreskę w rodzaju Euphorii (brr!), Lady Million (brrr!) czy damskiego Guilty (brrrr!) ;>]

Wracając do tematu zasadniczego: gdybym była w stanie kupować moim panom perfumy wyłącznie podług własnego gustu, wszyscy pachnieliby niemal identycznie. Na przykład wspomnianym Z-14 Halstona. :)

Zapach powstały w połowie lat 70. jest nieodrodnym dzieckiem swojej epoki. Wtedy mężczyźni nie skrapiali się słodyczami w płynie, nie bawili się w mielenie przypraw, nie jarały ich ozonowe owocki (bo ich jeszcze nie znali ;) ). Mężczyźni pachnęli męsko, cokolwiek miałoby to znaczyć.
W końcu Europa i Ameryka doświadczały wówczas ostatnich podrygów starego porządku, ustanowionego w trakcie wieków imperialnej buty i egocentrycznego kolonializmu; zarówno w sferze publicznej, jak i w domowym zaciszu. Wraz z postępem rewolucji obyczajowej powoli odchodziła epoka Wielkiego Terroru (obyczajowego), oby na zawsze. W tych wywrotowych czasach bezpiecznym zaciszem tudzież ostoją konserwatyzmu potrafiła stać się... własna łazienka. ;) A konkretnie półka z wodami toaletowymi czy - trzymając się amerykańskiej nomenklatury - kolońskimi.


Właściwie mogłabym w ogóle nie pisać o Z-14, zamiast tego wklejając linki do kilku poprzednich recenzji perfum z opisanej wyżej grupy. I nic by się nie stało.
Sęk w tym, że mój dzisiejszy bohater jest po prostu ładny i nieobiektywnie - uroczy. Prostolinijny w swym pozornym, niewystudiowanym skomplikowaniu. Przyprawiający o uśmiech.
W pewnym sensie podobny do ikonicznej ostoi burżuazyjnego snobizmu, jaką jest Eau de Campagne marki Sisley (moim zdaniem, zarzut niesłuszny), jednego z bardziej skomplikowanych dzieł autorstwa Jean-Claude'a Elleny - naturalnego i wymuskanego, świeżego w sposób zdatny do użytku, nasyconego aromatami mięty, cytryny, bergamotki, szałwii czy geranium. Piszę teraz o Z-14! ;)

Odrobina kwiatów, świeże drewno w rodzaju cyprysu bądź cedru, mnóstwo kolendry oraz szczypta paczuli odpowiadają za wysuszenie dalszych partii pachnącej partytury, za dżentelmeński umiar oraz kolonialny sznyt. Ma nawet coś z uroku dzieł Josepha Conrada lub z grafik przedstawiających spotkanie Stanleya z Livingstonem. :) Staroświecki charme, cień nostalgii za starymi, dobrymi czasami.
Które to wrażenie z upływem czasu staje się coraz wyraźniejsze: mieszanina jeszcze silniej zasycha, mech dębowy miesza się ze świeżymi drewnami, geranium czy kolendrą, zmieniając paczuli w pozbawioną wody różę jerychońską. Dołączają nuty żywiczne oraz delikatnie słodkie, coś jak benzoes i opoponaks w jednym. Lecz dominujący staje się akcent cielesny, odzwierzęcy: zmysłowa ambra, nieco zmydlone (i skutecznie przytłumione! ;) ) piżmo oraz najważniejszy aktor - skóra. Stara, przykurzona, znoszona; lekko brzozowa, w wydaniu znanym z Cuir de Russie Pivera. Choć może raczej jest to zamsz - twardy, ale i przyjemny w dotyku, matowy, ciepły.

Z-14 nie jest killerem, nie potrafi też zachwycić współczesnych minimalistów, którzy każdą nutę muszą mieć wyeksponowaną niczym na złotej tacy. ;> Nie, tu trzeba się nagłowić, porozdzielać przebogaty koktajl, przeprowadzić małe śledztwo; pobrać próbki i wsadzić do wirówki do DNA. Albo i nie. :) W odróżnieniu od mrówczej pracy detektywa, my nie musimy poznawać prawdy; wystarczy po prostu cieszyć się duchem, który przysiadł na naszej skórze - dyskretny, nawet przyjacielski, przybyły gdzieś z przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego.
Założę się, iż za życia był zamożnym, heteroseksualnym, białym anglosaskim protestantem, a do tego mężczyzną. ;)

Rok produkcji i nos(y): 1976, Max Gavary oraz Vincent Marcello

Przeznaczenie: spokojny, dość bliski skórze, wytrawny zapach. Stargetowany na mężczyzn, ale mnie to nie przeraża. Świetny na okazje co bardziej oficjalne, choć nie jest to normą. :)

Trwałość: od siedmiu do ponad dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, bazylia, gardenia, cyprys
Nuta serca: jaśmin, geranium, paczuli, wetyweria, drewno cedrowe, cynamon, kolendra
Nuta bazy: skóra, piżmo, ambra, benzoes, olibanum, bób tonka, mech dębowy
___
Dziś noszę Brown marki Sephora.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z http://www.directarticle.org/Bialowieza_visits.html

4 komentarze:

  1. Wiedźmo, czy jest jakiś pierwiastek podobieństwa między Royal English Leather a Z-14 ?

    OdpowiedzUsuń
  2. "Właściwie mogłabym w ogóle nie pisać o Z-14, zamiast tego wklejając linki do kilku poprzednich recenzji perfum z opisanej wyżej grupy. I nic by się nie stało." - doskonale rozumiem co masz na myśli. Perfumy z dawnych czasów, to w większości bardziej "blendy zapachowe", których rozłożenie na składniki pierwsze w opisie jest właściwie niemożliwe. Chciałbym o nich pisać, ale za każdym razem kiedy staram się popełnić tekst na "ich" temat to aż zęby bolą, bo trudno przelać na papier ich złożoność... To dlatego po dotychczasowych wpisach na moim blogu tego nie widać, ale to zdecydowanie moja ulubiona grupa zapachowa (jestem "wyznawcą" Azzaro PH).

    Kolejny plus dotyczy cen tych pachnideł - fakt, że dla większości "mas" są mocno "dated" sprawia, że są śmiesznie tanie. Ja często kupuje takie rzeczy w ciemno, bo koszt niewielki a i prawdopodobieństwo rozczarowania takoż. Teraz czaję się na już wypróbowany Van Gils Classic - piwniczna paczula. Różne Halston'y też są na mojej liście ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Darlo - hmm... może sama skóra; tylko i wyłącznie. REL jest zapachem słodszym, bardziej miękkim, jakoś mniej 'postwiktoriański'.. paradoksalnie. ;P Ale obie kompozycje są równie urocze i spokojne. Warto je poznać. :)

    Domurst - mnie również ta właściwość przysparza kłopotów. I też bardzo ją lubię: kiedy jedno plus drugie plus trzecie daje czwarte, zupełnie niepodobne do dodajników. :) Bo chyba taka właściwość jest wymiernym elementem stylu retro w perfumiarstwie, tak sobie wymyśliłam. ;)
    Ale spróbuj kiedyś porwać się z motyką na słońce, co? ;) Przecież możesz pisać notkę partiami, a podejrzewam, że byłoby co czytać: lubię u Ciebie analityczne podejście do marki i konkretnego pachnidła.
    Co do śmiesznej nieraz ceny pełna zgoda. No i mało kto pachnie podobnie! Van Gils Classic nie znam, choć ta paczulowa piwnica brzmi jak kawał niezłego kuszenia... ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaciekawilas mnie tym Halstonem :)
    A i witam w gronie dziwolonguf ;) Wszak uszczesliwianie chlopow na sile czysto moimi zapachami to moje ulubione zajecie ;D

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )