poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Efemerydy
Właściwie nie wiem, od czego zacząć.
Jak pisać o zapachu, który uderza prosto do głowy niczym lekkie białe wino i opętuje człowieka z podejrzaną łatwością? Jak pisać o perfumach świeżych, ale i nie-świeżych, odurzających oraz zmysłowych? Jak w końcu mam podejść do pachnidła, które uważam za esencję stereotypów na temat kobiecości, przedstawionych w sposób frapujący i zachwycającego kunsztem wykonania?
Czy można przekazać w ograniczonej formie pisemnej recenzji sposób, w jaki odbieram dzieło, które żyło przed laty, a współcześnie zachwyca wyłącznie za pośrednictwem starych fotografii?
Jak ugryźć Fleurs d'Oranger Lutensa?
To zapach jednocześnie świeży i wieczorowy, pościelowo zmysłowy; słodki, chłodnawy, bogaty i bardzo zmienny. Prawdziwa perfumowa efemeryda. :) Sportowy w taki sam sposób, jak stroje tenisowe z początków XX wieku, podziwiane ze współczesnej perspektywy. ;) W epoce, kiedy nawet kultura czasu wolnego musiała ustępować przed koniecznością bezwzględnego zachowania elegancji. Co - choć w tamtej epoce miało znamiona kolejnej szpileczki wbitej w siedzenia ówczesnych kobiet - dziś odpowiada mi jak najbardziej. W końcu nie bez kozery szczycę się faktem, iż osoba zdolna do namówienia mnie na udział w którejkolwiek grze zespołowej jeszcze się nie urodziła. ;P
[zasada nr 1 brzmi: żadnych meczy! zasada nr 2 i kolejne: wszyscy nie przyjmujący zasady nr 1 do wiadomości proszeni są o jej ponowne przeczytanie. ;) ]
A wracając do sedna sprawy: jeśli "sportowe" znaczy to samo, co "efektowne", to mnie ta świeżość odpowiada. Wreszcie.
Podobnie, jak wszystko, co jest po lutensowsku skomplikowane i wielogłosowe. Proste i złożone jednocześnie. Bo w tym właśnie tkwi tajemnica Fleurs d'Oranger.
Prostota Kwiatów Pomarańczy może być rozumiana dwojako: z perspektywy żywych, migotliwych i nieco skrzypiących cytrusów oraz z pozycji pachnidła stricte kwiatowego i w takim wcieleniu dosłownego, stroniącego od półsłówek. Lecz dokładnie w tej samej chwili, takie same składniki mają zwyczaj grać ze sobą we wspomnianego tenisa: z całą ofiarnością i z narażeniem ścięgien odbijając piłeczkę słodko-gorzkiego uniwersum; nie potrafiąc zdecydować, czy kompozycja ma być bardziej ostra i pobudzająca czy może wprost przeciwnie, zmierzając w kierunku wieczorowej ciężkości oraz narkotycznego eliksiru, skroplonej istoty uwodzenia. I tak gra - czy też może flirt - toczy się przez długi, długi czas.
Od początkowego akcentu pomarańczowo-grejpfrutowego, umiejętnie złamanego ciężkością neroli z tuberozą, przez późniejszy duet, po gęste, głębokie i słodko-miodowe wcielenie finału, bez reszty zanurzone w boskich, dusznych oparach okrytego mrokiem letniego ogrodu gdzieś na południu Europy.
Zachwycają mnie zarówno wibrujące cytrusy (w pewnej chwili lub w pewnych okolicznościach ujawnia się soczysta cytryna z mandarynką), jak i mnogość trudnych do jednoznacznego wskazania kwiatów. Wiem, że we Fleurs d'Oranger są jasne róże, jaśmin czy tuberoza w ilościach wprost nieprzyzwoitych, lecz tak je zmieszano iż rzadko kiedy mają odwagę na jakąkolwiek solówkę. Poza jednym wyjątkiem: składnikiem tytułowym.
Kwiat pomarańczy jest tu tak piękny, że zasługuje na osobny akapit. ;) Bardziej niż udana próba oddania jego charakteru dosłownie rzuca na kolana. Toż to aromat miękki, krystaliczny, słodki, gorzkawy (nawet nieco korzenny), zawiesisty, ulotny, mięsisty. Christopher Sheldrake okazał się jedną z osób, które udowodniły, jak nierozsądnym posunięciem może być ignorowanie mocy neroli. Większym admiratorem rzeczonego składnika okazał się chyba tylko Francis Kurkdjian. :) Zresztą nasycone piękno Fleurs d'Oranger ma w sobie sporo z finezji słynnego Le Mâle, zaskakująco prostego, porażającego autentyzmem zachwytu mężczyzny nad stereotypowo kobiecym składnikiem perfum. Kapitalnie przesunięte granice semantyczne!
Sheldrake nie był aż tak przewrotny. Nie bawił się w definiowanie na nowo, po prostu stworzył perfumiarskie odzwierciedlenie super-kobiety. :) Lub surrealistyczną jazdę bez trzymanki dla mężczyzn - miłośników neroli. I cóż w tym złego? W końcu do odważnych świat należy!
Rok produkcji i nos: 1995, Christopher Sheldrake
Przeznaczenie: wyrazisty, bogaty, wielowarstwowy zapach o sporej mocy oddziaływania z daleka i przyjemnym ciepełku wydzielanym z bliska. :) Portale internetowe polecają go kobietom (i mają sporo racji), ale jak to ma się do deklaracji Lutensa o płciowej uniwersalności wpisanej w definicję jego autorskiej marki? W każdym razie, co odważniejsi panowie nie powinni być zawiedzeni.
Trwałość: od dziewięciu do ponad dwunastu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowa
Skład:
biała róża, kwiat pomarańczy, jaśmin, tuberoza, pestki cytrusów, przyprawy
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://tampabayhistorycenter.blogspot.com/2010/10/history-center-highlights-train-travel.html
2. http://www.chethstudios.net/2010/06/all-things-orange-color-photography.html
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
widzę że zawładnął tobą zapach Lutensa :)
OdpowiedzUsuńesencja Neroli,którą wyodrębniono podobno w siedemnastym wieku nie należy do moich ulubionych,
lecz kompozycję Sheldrake jak najbardziej doceniam.
Wiedzmo czy testowałaś Fleurs de Citronnier z 2004 roku?
Ano tak, przyznaję się do winy. ;)
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś nie doceniałam neroli, ale powoli zaczynam to zmieniać, np. właśnie dzięki Fleurs d'Oranger.
Z Cytryną nie miałam niestety do czynienia. Warto?
Przeczytałam, napisałam że nabrałam niesamowitej ochoty, po czym przypomniałam sobie że testowałam go jakieś dwa lata temu, rzeczywiście -z dna szuflady wygrzebałam puste firmowe mini psikadło, i odnieść się nie mogę, bo już go własciwie nie pamiętam. Trzeba będzie testy powtórzyć- nie ma wyjścia:D
OdpowiedzUsuńHa, do napisania recenzji też odszpuntowałam takowe psikadło i wylałam resztki płynu na skórę. ;) W takim razie powtarzaj, pewnie jakaś dobra dusza usłuży.
OdpowiedzUsuńA ja zacznę dumać na flakonem. ;) Ale do niego jeszcze długa droga... :) Przynajmniej z mojej dzisiejszej perspektywy.