poniedziałek, 4 listopada 2013

"Grajcie wniebogłosy, krzyczcie pod niebiosy..."

Dziś pokusiłam się o notkę na temat perfum, o których na rodzimych blogach zrobiło się głośno tuż po wizycie w Warszawie pewnego sympatycznego, (ponoć) charyzmatycznego Francuza. :) O charyzmie rzeczonego świadczy chyba fakt, iż wkrótce po powrocie do domów [wyobrażam sobie, że jeszcze w kurtkach lub płaszczach oraz w bucie wyjściowym na jednej, w kapciu na drugiej stopie :P ] Koleżeństwo Blogerstwo zasiadło do pisania recenzji najnowszego zapachu sygnowanego nazwiskiem Gwiazdy. Czemu tak prawdę mówiąc średnio się dziwiłam posiadając już, pomimo wrodzonej przekornej niechęci do publicznego udzielania się, próbkę owych perfum. [Polu, z tego miejsca przyjmij po raz kolejny serdeczne a wylewne podziękowania!] Wiedziałam już, że jest się czym zachwycać. :) I Lapis Philosophorum od Oliviera Durbano wszelakich zachwytów jest wart. :) Gdyż jest to świetne, nieszablonowe a jednocześnie niezwykle przyjemne pachnidło.
Takie, które po prostu musiałam poznać. Choćby z racji prowadzenia bloga o takim a nie innym tytule. ;)

Od Kamienia Filozoficznego trudno wymagać innych skojarzeń, niż alchemiczne. Zaś od alchemii tylko dwa kroki do Alkimji; jedynej płyty Justyny Steczkowskiej, do której mam słabość.



Jest coś bajkowego w tej muzyce. Magia, biorąca początek w twórczości Izaaka Singera czy Brunona Schulza; intrygujący klimat, ogrzewający zgrzebność krajobrazu Święta Trąbek Aleksandra Gierymskiego.
Album Steczkowskiej może i opiera się o teatralne, raczej mało realistyczne wizje społeczności żydowskich -  moim zdaniem jednak lepsze takie, nacechowane pozytywnie fantazmaty, aniżeli typowy dla naszej części Europy "antysemityzm bez Żydów".

Sama Alkimję uwielbiam i tuż po premierze, jakieś dziesięć lat temu maltretowałam tę płytę niemal bez końca. ;) Po kilku miesiącach mi przeszło, zajęłam się innym muzycznym odkryciem, Alkimję odkładając na stosik. Gdzieś w czasach wczesnostudenckich pożyczyłam komuś krążek; jak często bywa w takich sytuacjach, dziś nie jestem w stanie powiedzieć ani kiedy dokładnie, ani komu. Bo oczywiście nie doczekałam się zwrotu. :] Z czasem zapomniałam o albumie, za co zresztą odpowiadało m. in. odkrycie magicznego świata zapachów. :D Wydawało się, że choć o pięknie utworów co jakiś czas myślałam, jednak fascynacja Alkimją to dla mnie czas przeszły.
Aż do dnia, w którym poznałam Lapis Philosophorum Durbano, zapach żydowskich piosenek w interpretacji Steczkowskiej.


Powinnam nie lubić tego zapachu. Gdyż jak mogłabym odnajdywać przyjemność w czymś tak lekkim i świetlistym, tak bardzo niewinnym, przesyconym młodą roślinną zielenią? Tym bardziej po emocjonalnych narzekaniach na zaniżanie poziomu przez Durbano: wyraźne w Citrine, nieco mniej w Heliotrope. Powinnam nie darzyć ostatniego pachnidła kamiennej serii sympatią.

Lecz trudno byłoby mi zaprzeczać samej sobie: Kamień Filozoficzny jest uroczy. Inny. Niezwykły. Trafnie oddający charakter może nie tyle tytułowej substancji, co alchemii samej w sobie.
Przecież jak w alchemii przed wiekami, tak i w nauce nowoczesnej [zarówno ścisłej, jak i humanistycznej] najbardziej liczy się nieszablonowe podejście do przedmiotu badań, umiejętność dostrzeżenia weń czegoś zupełnie innego, poddającego w wątpliwość utarte wzory, rzucającego nowe światło na uznawane od lat twierdzenia. Podobnie postąpiono w przypadku omawianego pachnidła, w którym perfumiarski talent [... no właśnie, kogo? Oliviera, naprawdę? Po latach plotek, że to jednak nie on tworzy soczki? W czasach, kiedy Jean-Claude Astier wyszedł wreszcie z cienia Geoffreya Nejmana? Plotek rewidowanych nagle tylko dlatego, że O. D. swojego ghost perfumer do tej pory nie ujawnił...? Jakieś to dla mnie słabe i mało przekonujące] zdołał w całkiem nowym świetle ustawić akordy żywiczne oraz łagodnie aromatyczne. Olał stereotypy i zabronił topionym żywicom wydzielać dym, zaś z nut szlachetnych alkoholi, ziół oraz ciemnego drewna wyciągnął wszystko, co w nich świeże, soczyste, jasne. Tak po prostu. Ponieważ nie dopuścił do siebie myśli, iż taki efekt jest niemożliwy. ;)


Z tego powodu otwarcie Lapis Philosophorum okazuje się uroczo zielone, łączące w jednolitą całość chłodną świeżość jałowca z mięsistą, lekko "spapirusiałą" maślaną zielenią tataraku, ożywczym cieniem mięty oraz żwawym, złocistym cytrusowym twistem. Żeby nie było zbyt nudno, w tle majaczy ciemna, mineralna (trochę jakby krzemienna...?) głębia truflowych aromatów.

Lecz oto już pojawiają się akordy alkoholowo-drzewne, moszczowo-słodowe, okolone ciemnym ciepłem dębiny. Zaraz za nimi podąża żywiczna kawalkada, z chłodnawym olibanum oraz żywą, wibrującą w nozdrzach mirrą. Całość okazuje się czysta oraz pełna, w paradoksalny sposób nieskażona cieniem; wpadająca we wciąż pulsującą mieszankę ziołowo-świeżą oraz poddająca się panującemu w jej ramach klimatowi. Czy to dzięki grze wszystkich trzech wspomnianych sił na skórze wykwita czarowna, słodko-kaszmeranowo-zielona nuta drewniejących owoców winorośli? [Ależ to urocze dziwadło! :) ] Najwyraźniej swoje czary rozpoczęła już laboratoryjna ambra, odpowiedzialna za wonie drzewne i miękkie oraz za szybko ciemniejącą waniliową słodycz (w ilości zdecydowanie nieprzesadnej).

W miarę upływu czasu pachnidło schnie, ujawniając coraz śmielsze drgania akordów żywicznych, coraz mniej pokornych, coraz gorętszych - aż wreszcie, po przeszło godzinie, zaczynających wreszcie wąska strużką wydzielać delikatny, jasnopopielaty dym. Jednak nie pozwalający sobie na zbyt wiele, wciąż pamiętający o świeżości tataraku oraz mięty, w dalszym ciągu spięty niespotykanym, podskórnym blaskiem szlachetnych trunków. Równocześnie rośnie delikatnie słodka, subtelna choć wyraźna słodycz mieszaniny, opadająca powoli na wysuszoną, kruchą białopiżmową bazę. Z drewnami, żywicami oraz harmonijną grą światła i cienia w tle.

I oto mamy Kamień Filozoficzny: w miejsce kojarzonych z alchemikami tajemnicy, mroku, zakazanych praktyk z pogranicza nekromancji otrzymaliśmy urokliwego ducha, niebanalnie świeżą jasność jak również daleki od szampańskich klimatów optymizm. Łagodny i spokojny, rozjaśniający twarz uśmiech. Skupioną wokół ludzkiego ciała głębię wonnej mieszanki.
Bajkowe, półrealistyczne czary.
Poezja, za którą się tęskni.


Rok produkcji i nos: 2013, ??

Przeznaczenie: zapach uniseksualny z samego środka skali. Wymarzony dla miłośników mało ekspansywnych, dyskretnych kadzideł oraz niebanalnej świeżości [w stylu np. Zagorska od Comme des Garçons].
Tworzy wokół ciała niezbyt gęstą ale wyraźną aurę, z czasem coraz bliższy ciału. Na wszystkie okazje, choć dla mnie to kompozycja idealna na okazje nieformalne. Jednak odpowiednią dla siebie specyfikację musicie ustalić już sami. :)

Trwałość: w granicach siedmiu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)

Skład:

Nuta głowy: jagody jałowca, trufle, tatarak, czerwone wino, rum, grejpfrut
Nuta serca: szara ambra (?), mięta, olibanum
Nuta bazy: opoponaks, mirra, mech dębowy, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. i 2. http://justynasteczkowska.pl/pl/news/Relacja_zdj%C4%99ciowa_z_koncertu_Alkimja_w_Koninie
3. http://sorceryofscent.blogspot.com/2013/09/olivier-durbano-lapis-philiosophorum.html

10 komentarzy:

  1. Dzięki za płytę. Przesłucham całą. Gierymskiego też bardzo lubię. Nawet obu :)

    Zapachu nie znam. Jak będę mieć okazję, to spróbuję.

    P.S.: "antysemityzm bez Żydów" to jakiś fenomen zupełny...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co. :) Przesłuchaj, jeśli tylko lubisz folkowo-popowe klimaty; raczej się nie zawiedziesz!
      Gierymscy rzeczywiście cudowni. Obydwaj - a nawet obytrzej, jeżeli wierzyć w plotki, jakoby Nikifor był nieślubnym dzieckiem jednego z nich. ;)

      Kamień Filozoficzny też warto poznać. W końcu to Durbano, czyli pozycja obowiązkowa dla miłośników perfum. ;) Jednak nic na siłę. Przy okazji, przy wizycie w perfumerii albo wymianie też można. :)

      Czy fenomen...? Dla mnie to prędzej dowód na to, jak silna jest pamięć zbiorowa i jak bardzo niepewna [wbrew zdrowemu rozsądkowi, jednak on nigdy nie miał tu wiele do gadania] bywa polska tożsamość. Skoro prawie 70 lat od zakończenia II wś wciąż sięgamy do zestawu przedwojennych stereotypów oraz lęków - to one musiały zapuścić w nas naprawdę silne korzenie.

      Usuń
  2. To prawda jest w nim coś wyjątkowego. Może dlatego że od dawna szukałam czegoś lekkiego a zarazem niebanalnego i nieoczywistego :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lekki ale niebanalny i nieoczywisty - brawo! Dokładnie taki jest ten ostatni Kamyczek! :) Świetne określenie dla świetnego zapachu. ;)

      Usuń
  3. Steczkowska to świetny głos i wybitnie odpychająca osobowość. Wszystkie te rozhisteryzowane, kłótliwe babiny w typie Edzi, Dodzi czy Justynki własnie mocno mnie mierżą. Ale cel osiągają - nawet taki popkulturowy dzikus jak ja je kojarzy.
    Do płyty miałam stosunek negatywny zanim jeszcze ją poznałam - wypowiedź szansonistki Steczkowskiej, jakoby należało poprawić tradycyjne wykonania i "zrobić to lepiej" nieco mnie zniesmaczyła. Sama płyta natomiast okazała się zadziwiająco przyjemna.

    Co do zapachu i recenzji, mogę mówić za siebie, ale pewnie i inne "koleżeństwo blogerstwo" podobnież nie pisało recenzji "jeszcze w kurtkach lub płaszczach oraz w bucie wyjściowym na jednej, w kapciu na drugiej stopie". Ja koleżeństwo pisałam nakręcona jak helikopterek. Bez kurtki, bez papci, bez butów. Za to bynajmniej nie niedbale i nie po łebkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chciałam tego tak wyraźnie pisać. :) Ale oczywiście masz rację: nigdy nie przepadałam za JS jako osobą, jako artystka poza tą jedną płytą jest mi raczej obojętna. Do tego stopnia, że ignorowałam doniesienia plotkarskie na jej temat. Za to w przypadku dwóch pozostałych pań trudno się nie zgodzić: Edzia i Dodzia w jednym stoją domu - obie siebie warte. :D
      Wiesz, w czasach przed powstaniem płyty kompletnie nie śledziłam podobnych doniesień, więc nie miałam pojęcia o tej wypowiedzi. Nie znam jej dokładnie, zatem nie mogę oceniać. Jednak z tego, co piszesz, nie wydaje się ona jakaś szczególnie karygodna: w końcu od dawna powstają aranżacje klasycznych utworów, często finalnie podobnych do pierwowzoru czysto symbolicznie. Przyzwyczaiłam się już, i nawet jestem otwarta na podobne eksperymenty. No, chyba że mówimy o niesławnym wykonaniu polskiego hymnu państwowego przez wspomnianą Edzię. ;) Pamiętam, że słyszałam go na żywo i miałam ochotę, poddawszy się klimatowi, podciąć sobie żyły. ;>

      Oj, a jak miałam napisać, myśląc o przedstawicielach dwóch płci? ;) I zapewniam, że nie miałam zamiaru nikogo urazić. Jeśli się poczułaś, przepraszam.
      Jednak, mówiąc szczerze, zawsze z dużym dystansem podchodziłam do zmasowanego ataku blogerów (wszystkich możliwych zainteresowań) na jeden określony produkt w tym samym czasie. Wiem doskonale, że wynika to z życzenia zleceniodawcy lub - jak w Waszym przypadku - emocji spowodowanych spotkaniem z twórcą i na poziomie czysto intelektualnym właściwie nie mam nic przeciwko. Jednak kiedy do głosu dochodzą emocje - a dochodzą często - czytanie w trzecim, piątym, dziesiątym miejscu zachwytów odnośnie produktu X marki Y (czasem połączonych z konkursem, w którym X marki Y można wygrać) wydaje się rozrywką wątpliwej jakości. Dowodem na nieautentyczność zachwytów. Przy czym, muszę to zaznaczyć, najczęściej jest to zarzut raczej wobec instytucji zlecających blogerom (w tym pierwszym przypadku) napisanie notki. Skoro planują akcję reklamową, mogliby przynajmniej postarać się, aby była wiarygodna a nie kojarzyła się czytelnikom blogów z koniecznością przebicia przez szpaler rozdawaczy ulotek, ankieterów, sprzedawców podróbek itp. na miejskim deptaku. ;] To tylko dygresja, od której nie potrafiłam się powstrzymać. :)
      A pisania po łebkach to już w ogóle nikomu nie zarzucałam. Nie wiem, skąd to wytrzasnęłaś.

      Usuń
    2. Ależ ja eksperymentom mówię TAK. Ubodła mnie trochę ta buńczuczna deklaracja, ze ona zrobi to lepiej, niż robiono przez wieki.

      W kwestii hymnu w wersji Edzi, ja też oglądałam ten mecz. I pamiętam kumpla, który powiedział: ci Koreańczycy to ch..owy ten hymn mają - nie to, co nasz. A to akurat był nasz... :/

      Dochodząc zaś do tematu nieautentyczności zachwytów i zmasowanego ataku - to jest mój blog. Na moim blogu piszę o czym chcę. Nie dostałam żadnego zlecenia. Nie przyjmuję zleceń.
      I dam sobie głowę uciąć, że na tej samej zasadzie, tak samo szczerze i bez zleceń pisał o Lapis Philospohorum Pirath. Ktoś jeszcze bezpośrednio po premierze recenzował?

      Usuń
    3. Skoro była buńczuczna, to pewnie masz rację. Choć z tego, co się orientuję, większość tekstów i tak jest napisana specjalnie dla potrzeb płyty. Czekaj.. właśnie mnie olśniło, że pewnie dokładnie o nie Ci chodzi! :)

      Kurczę, dobry komentarz! Szkoda tylko, że prawdziwy... ;]

      No oczywiście, że tak. Trudno byłoby wymagać, żebyś konsultowała treść wpisów z czytelnikami. Ty, ja czy ktokolwiek inny. W poprzednim komentarzu chciałam tylko wytłumaczyć, dlaczego zmasowane zachwyty mojego zachwytu nie budzą. Więc użyłam przykładu z akcjami reklamowymi. Przykładu, nic więcej (zresztą wyraźnie to zaznaczyłam).
      I wg mnie było to określone jasno.
      Recenzował jeszcze Lucasai.

      Usuń
  4. Wąchałam Kamień przelotnie - kiedy tylko zaleciał mi Durbanem, zniechęciłam się. Ta charakterystyczna dla niego wiercąco - kwaśno - dymkowa nutka niestety mnie akurat przeszkadza. Tak samo, jak ellenizm w Ogródkach i jego wytworach - Different C.

    OdpowiedzUsuń
  5. Uważam, że głos Justyny Steczkowskiej jest tyle genialny co zmarnowany. Gdyby zechciała wykonywać prawdziwą muzykę (no dobrze, muzykę którą ja uważam za prawdziwą) mogłaby być artystką na miarę Emmy Kirkby.
    Moje rozgoryczenie powiększa fakt, że dla mnie Steczkowska to skończona piękność (a może raczej była skończoną pięknością jako młoda dziewczyna, zanim jeszcze dobrali się do niej chirurdzy i spece od wizerunku)

    Kamień Filozoficzny zaś żadnych ambiwalencji u mnie nie budzi, uwodzi mnie od pierwszej do ostatniej nuty i marzę o flakonie.
    I pewnie w końcu go sobie sprawię.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )