czwartek, 14 listopada 2013

Północny szlak


Think North? Oooj, taaak...! ;) Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak! :D
Oto pomysł w sam raz dla mnie, skrojony idealnie do moich potrzeb. Podobnie, jak sama Północ, świat surowej, zapierającej dech w piersiach przyrody oraz wpasowanej w nią drewnianej architektury. Nawet północna, rybna dieta odpowiada mi bardzo. :) Ów świat, w odróżnieniu od wulgarnego, wybujałego, wrzaskliwego oraz męczącego niczym tydzień sam na sam z osobą z ADHD [dla introwertyka to istny koszmar. Po pięciu dniach zaczyna się planować morderstwo. :> ] Południa, zdaje się kryć w sobie więcej nostalgii, tajemnic, drapieżnej inteligencji. Cóż, mroczne skandynawskie kryminały i tamtejsza epidemia depresji nie wzięły się znikąd; jednak o nich pisać nie zamierzam [a zależność dobrego humoru od ilości światła słonecznego z premedytacją ignoruję ;P ]. Skupię się za to na pięknie europejskiej Północy, do której nawiązuje także najnowsza seria pachnideł marki D.S. & Durga, o wdzięcznej nazwie HYLNDS [spróbujcie to głośno wypowiedzieć; brzmi zupełnie, jak "co się gapisz?", wypowiedziane głosem skandynawskiego dresa z bejsbolem w łapie ;) ].

Cykl w sam raz dla mnie! Cieszyłam się nań, odkąd po raz pierwszy przeczytałam o amerykańskim trio, które zresztą już wkrótce zmieni się w kwartet, dzięki Spirit of the Glen. Dziś jednak opiszę trzy pierwsze zapachy. Bardzo miłe, zastanawiające oraz... całkowicie w poprzek moich oczekiwań. :)
Zatem i ja odsunę się troszkę od twórczych ścieżek Davida Moltza, którego inspirowały raczej północne terytoria Wysp Brytyjskich oraz charakterystyczne dlań rodzaje whisky (i whiskey ;) ), by zaprosić Was w krótką podróż w krajobrazy Norwegii, Islandii oraz rosyjskiej Syberii.


Zaczynam od wakacji w Norwegii, które mnie przywodzi na myśl Isle Ryder, pachnidło inspirowane mitami Celtów oraz Skandynawów [ba! tylko którymi? ;) Byłabym wdzięczna za szczegóły]. Z pozoru coś surowego, ostrokanciastego, matowego lecz w istocie umajonego, zmiękczonego oraz nabłyszczonego niespodziewanym dodatkiem białych kwiatów, na Północy zdolnych żyć tylko w oranżeriach. :)
Prawdziwe, urokliwe, pełne wdzięku lato.

To niezwykłe, jak bardzo zmienia się ów zapach od pierwszej chwili na skórze - kiedy jest jednocześnie matowy, świetlisty, skrzypiący oraz w bardzo niebanalny sposób dziewczyński - przez dojrzało kwiatowe, nieco maślane rozwinięcie aż po bazę, głęboką, nieco kumarynowo-drzewną, ożywioną akordem krystalicznej słodyczy. Miło jest wtulić się w zieleń bylin oraz innych świeżych roślin, która z czasem ewoluuje w seledynowo-białą woń jaśminu wielkolistnego oraz dosłownie odrobiny miodowej tuberozy, ciekawie skontrastowanej narcyzem [a może to frakcjonowany heliotrop...? dlaczego we współczesnym perfumiarstwie wszystko jest tak nieoczywiste??] i deklarowanym w spisach nut janowcem.
Im później, tym kompozycja robi się cieplejsza ale jednocześnie bardziej jakby.. postrzępiona? Sucha ale przecież cały czas słodko-jasna, niewinna, opisująca kruche piękno lata na Północy. Tu pojawia się cień żywicy drzew iglastych wtulony w sprężyste, miotlaste pałki tataraku i osłodzony jasnym miodem. Gdzieś głęboko pod spodem śpi quasi-żywiczny, ciepły ambroksan.

Lubię ten typ. Bo choć Isle Ryder opowiada o lecie, to przecież jest to lato bardzo niedosłowne, jakże inne od wygarbowanego w naszych mózgach stereotypu. Delikatne, subtelne, ciche. Lato tak kruche, że wystarczy mocniej nań dmuchnąć, zachować się głośniej, aby je spłoszyć. O identycznym typie urody przeczytałam kiedyś w pewnej rosyjskiej powieści fantasy: "aby dostrzec takie piękno, trzeba wcześniej upaść przed nim na kolana".
Więc padam. Otulona jasnym, przejrzystym i delikatnym kokonem zapachu.


Niespodzianką okazała się dla mnie także kompozycja pod tytułem Bitter Rose, Broken Spear. Bo choć znając nazwę oczywiście spodziewałam się goryczy, jednak nie takiej. ;) Co prawdę mówiąc wydaje się jeszcze dziwniejsze, kiedy zaznajomimy się ze spisem nut, w którym zioła, przyprawy i popiół aż nadto wyraźnie sugerują cierpki charakter różanego otoczenia. Więc sama nie wiem, skąd moje zaskoczenie.
Może po prostu z konfrontacji realiów z przyzwyczajeniami..? Ostatecznie róża w niszowym wydaniu, zaserwowana "na wytrawnie" to kwiat z oudem lub skórą; albo gorącym, przyprawowym paczuli; krótko mówiąc: Orient. Tymczasem tu o żadnej wschodniości nie może być mowy. Bitter Rose, choć piękna, szkarłatnopłatkowa i okazała, cały czas pozostaje nieodrodnym dziecięciem północnej przyrody.

Pewnie dlatego już od pierwszej chwili pachnie całkiem, jak kwiat wetknięty między suche ale ciepłe akcenty suszonego tymianku oraz majeranku, miękki ale już pokazujący pierwsze szramy oraz wulkaniczną porowatość podłoża. Mija kilka minut i nic już nie kryje surowego islandzkiego krajobrazu, stworzonego z wątłej równowagi przeciwstawnych żywiołów: chłodu morza i lodu przełamanego ogniem prosto z wnętrza Ziemi. Tu kwiat zapada się głęboko w metaliczno-kamienne podłoże, zaś gorzkie zioła przygotowują nas na ofensywę zimnego, jakby morskiego pieprzu [chodzi o przyprawę wpasowaną w krajobraz rodem z niszowych interpretacji morskiego brzegu], matowej goryczki gałki muszkatołowej oraz gorącego, roślinnego popiołu. Dużych, dużych ilości popiołu, przetykanego czerwonymi drobinami żaru. W pewnej chwili omawiana mieszanka pachnie zupełnie, jak Burning Leaves Brosiusa z mikroskopijną ilością olejku różanego w tle. :)

Oczywiście w miarę upływu czasu, dzięki ciepłocie ludzkiego ciała moc popiołu słabnie, by w końcu samemu nabrać cech cielesnych. Pojawia się gładki, leciutko słodki akord ambrowy (znów ambroksan?), tym razem jednak złączony ze złocistym, niezbyt mocnym labdanum. Miesza się to z nutami goryczki suchej i pylistej, systematycznie jednak stygnącej, oplatając różę już nie tak okazałą i esencjonalną jak na początku. W tej chwili kwiat przypomina dzieło natury, jej zdumiewający wybryk, nakazujący przetrwanie roślinie wystawionej na działanie ekstremalnych warunków. W porównaniu z dosłownym pięknem kwiatu w otwarciu mieszanki ta róża przypomina raczej dzikie jabłuszko położone tuż przy dorodnym, chrupkim i czerwonym Glosterze. Niemniej jednak jest, ciesząc powonienie i zlewając się z mineralno-korzenną wytrawnością czy miękką jasnością ambry i labdanum.
Już u schyłku pachnidła zauważam jeszcze jedną, cichą i niepozorną nutę: drzazgi jasnego, przesuszonego drzewa, nieśmiało wciśnięte w kąt, choć przecież bez nich finał recenzowanej wody nie byłby tak delikatny i wdzięczny. Skąd się wzięły? Nie wiem, może to resztki złamanej włóczni? ;) Grunt, że jest pięknie, choć u schyłku zbyt cicho jak na moje gusta.


Ostatnia podróż w północne klimaty zaprowadzi nas na Syberię, ku Pale Grey Mountain, Small Black Lake. :) Gdzie czeka nas kraniec aromatycznego lasu, niemal baśniowa, stanowczo niejadalna słodycz owoców a później już tylko mgliste powietrze, przeszywający chłód wilgotnej jesieni oraz bezkresna przestrzeń. Ludzi ni zwierząt nie zanotowano. I dobrze.

W otwarciu przewija się mnóstwo akordów, których nie potrafię nazwać. Ziołowa suchość, delikatna słodycz bladych, niewielkich kwiatuszków oraz ogólne nasycenie krajobrazu dziwną, fascynującą magią. Istny szał uniesień, choć w zdecydowanie skromnej formie, dzięki której działająca na zmysły roślinna bezpośredniość perfekcyjnie unika mielizn tandety, na których niechybnie musiałaby osiąść jako pachnidło stworzone za pomocą aromatów soczystej, wybujałej południowej flory. Czasami północna niepozorność jest dobrem nie do przecenienia.
Ot choćby wtedy, kiedy znajdziemy na naszej drodze miękką, aksamitną słodycz, ni to kwiatową, ni owocową. Zdumiewającą, kiedy tylko się pomyśli, iż jej źródłem potrafi być coś tak drobnego i łatwego do przeoczenia, jak dzikie jeżyny. Czarowna słodycz - zbyt skromna, aby się nią nasycić, o smaku i aromacie skondensowanych w maleńkim ciele aż do granic ostateczności. Urocza i niecodzienna, stopniowo przechodząca w zimną, fiołkowo-ziemistą, wodno-drzewną (jakby cedrową) bazę, zdającą się być ndrobnym urywkiem znacznie większej przestrzeni. Całość zaś okazuje się mieszaniną bogatą, złożoną ale jednocześnie delikatną. Tylko nazbyt bliską ciału.
Pale Grey Mountain, Small Black Lake - od baśniowego szczegółu do przejmująco chłodnego, zamglonego ogółu. Olfaktoryczny krajobraz w pigułce. :)


Isle Ryder

Rok produkcji i nos: 2013, David Seth Moltz

Przeznaczenie: zapach uniseksualny nie tylko na lato. :) Nie tylko dla miłośników niebanalnej lekkości, na każdą okazję oraz porę dnia.
Pachnidło tworzy wokół ciała dosyć wyraźną aurę, z czasem niestety zbyt wtula się w nas, zanikając szczególnie pod wpływem zimna [niezły paradoks, prawda? ;) ].

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: pączki topoli, szyszki jodłowe, wiązówka błotna
Nuta serca: janowiec ciernisty, norweski świerk, jaśmin
Nuta bazy: przytulia wonna, akordy miodu pitnego oraz sitowia (czyżby tatarak?)


Bitter Rose, Broken Spear

Rok produkcji i nos: 2013, David Seth Moltz

Przeznaczenie: również uniseks (pomimo udziału róży wyróżnione zostały stereotypowo męskie akcenty kompozycji), o emanacji początkowo intensywnej, z czasem redukującej się do aury, by w ostatniej fazie położyć się dosłownie na ciele nosiciela.
Na okazje dowolnie przez nas wybrane, choć mnie idealnym tłem dla BRBS wydaje się wszystko, co nieformalne, kiedy można pozwolić sobie na perfumy niecodzienne, dziwaczne.

Trwałość: także w okolicach pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: dziki górski tymianek, pieprz kubeba, akord żaru
Nuta serca: gałka muszkatołowa, gorzka róża (?), oset
Nuta bazy: drewno modrzewiowe, akord płynnego żelaza, ambra


Pale Grey Mountain, Small Black Lake

Rok produkcji i nos: 2013, David Seth Moltz

Przeznaczenie: zapach również zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, ze szczególnym uwzględnieniem miłośników nut wodnych raz nowoczesnych paprociowców (ten tutaj to bardzo charakterystyczny, wyjątkowo piękny przypadek tworu z owej kategorii :) ). Bardzo bliski skórze, lecz  bez trudu wyczuwalny nawet po kilku godzinach od aplikacji, wystarczy smyrnąć nosem po skórze. ;)
Na wszystkie okazje.

Trwałość: około trzech-czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz wodna)

Skład:

Nuta głowy: porosty, "mgła osnuwająca kamień" [proszę ja Was ;) ], rdest ostrogorzki
Nuta serca: wrzos, kwiat jeżyny, fiołek błotny, drewno bukowe
Nuta bazy: akordy morskiego powietrza oraz lodowatej wody, portulaka
___
Dziś noszę (a raczej nosiłam) właśnie Isle Ryder.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://theroadtogetthere.tumblr.com/post/31773660952
2. http://www.pinterest.com/pin/423056958715781461/
3. http://xavierjamonet.deviantart.com/art/Colors-at-Thingvellir-196669862
4. http://www.pinterest.com/pin/423056958715697044/

7 komentarzy:

  1. Na Odyna! Pędzę wąchać. Jestem związana z Norwegią, studiowałam skandynawistykę i nawet nie potrafię wyrazić swojego uwielbienia dla tej części świata. Nie rozumiem, o co chodzi z tym słońcem i ciepłem, oni na pewno zabijają się z innych powodów, a jeśli się mylę, to znaczy, że jacyś dziwni są ; ) Ja mam ciężką depresję latem, upał doprowadza mnie do szału, zresztą Camus już wszystko na ten temat napisał. Spędziłam niejedno lato, fruwając na szmacie po norweskich hotelach, żeby tylko być tam, a nie tu. Już wychodząc z lotniska, za każdym razem zastanawiam się, czym do tej pory oddychałam. Prawie rok spędziłam w szkole za kołem podbiegunowym, między fiordem a górami, na wsi, więc doskonale było widać zorzę. Zapewniam, że z tym widokiem nie może równać się nic i kropka. Jeśli zaś chodzi o zapachy, to Arktyka pachnie przepięknie, porosty, tundra (nie, nie ma nic wspólnego z grzybowymi perfumami o tej nazwie!), ostre powietrze i ocean. I owcze gówienka. Doskonała kompozycja. Nie przypuszczam jednak, by Durga mnie porwała, tego typu kompozycje to dla mnie raczej zapachy do wnętrza, ja jestem wielbicielką, o ironio, tropikalnych kwiatów, szyprów i florientali. To z jednej strony. A z drugiej: irysy, aldehydy i chłodne białe piżmo - to dla mnie olfaktoryczne odpowiedniki Północy, obraz abstrakcyjny raczej niż dosłowny. Bo dosłowność w perfumach nigdy się nie udaje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Sanno!
      Może nie jestem aż taką pasjonatką Skandynawii, jak Ty, to i w moim sercu zajmuje całkiem spory kawałek. :) Jak Ty do Norwegii, ja mam ogromny sentyment do Islandii. Cudowny kraj! (Ludzi też da się lubić ;) )
      Jeśli chodzi o związki światła słonecznego z depresją, to znalazłam np. to: http://pogromcymitowmedycznych.pl/myth/1300/brak-%C5%9Bwiat%C5%82a-wywo%C5%82uje-depresj%C4%99/
      I choć sama także nie podzielam powszechnej niechęci do zimy (która, jak się okazuje, może wynikać właśnie z zakłóceń w produkcji hormonów) to jednak nie jestem pewna, czy tak samo traktowałabym perspektywę rokrocznego spędzenia najbliższych kilku miesięcy w permanentnym półmroku. Co innego przez kilka miesięcy, w ramach kaprysu cudzoziemki ale zawsze...? Dlatego do pewnego stopnia ich rozumiem. Za to czy niedobór światła jest główną przyczyną skandynawskich depresji, czy może "tylko" pogłębia odczucie beznadziei, tego już nie wiem. :)
      Ale i letnia depresja powinna także zasłużyć sobie na należyte zbadanie oraz zdiagnozowanie! ;) Bo od nadmiaru wpieprzającego się pod powieki słońca i od upału, przy którym najprostsze czynności to wysiłek niemal nadludzki, można dostać szału. :]
      Och, powietrze TAM to najwyraźniej temat na osobną dyskusję! Zgadzam się, że Thundra do tundry pasuje tak, jak ryba do roweru. ;) A tego półrocznego pobytu za kołem podbiegunowym Ci zazdroszczę. Mam nadzieję, że i mnie kiedyś spotka coś takiego. Oszałamiająca przyroda, ludzie w ilości nieprzesadnej (szanujący cudzą autonomię), dużo czasu na przebywanie sam na sam z własnymi myślami.. Ach! Brzmi jak wakacje idealne. No i zorza. :)
      Gdyby gust zapachowy odpowiadał naszym gustom w innych dziedzinach (czy osobowości) wtedy blogi albo fora perfumowe nie byłyby potrzebne. Wszystko byłoby dziecinnie proste: "lubię mieć róże w ogrodzie = kocham perfumy różane", "jestem łasuchem = uwielbiam gourmand", "jestem drwalem = kocham zapachy drzewne" itd. Czyli nie byłoby zabawy w poznawanie, ocenianie, przygodę z nosem za przewodnika. :) Chcę przez to powiedzieć, że Twoje upodobania wcale nie są przykładem ironii czy czegokolwiek w tym stylu; bo żadne nie są. Osoba, która rozgryzie wzór na olfaktoryczne upodobania człowieka, powinna dostać Nobla. Serio.
      Bo np. Twoja interpretacja zapachowa Północy również jest prawidłowa - i wydaje się ładna. :) A jednak twierdzisz, że to prędzej abstrakcja, coś nie do noszenia na co dzień. No i też dobrze. Nie sądzę, żeby był to przykład niekonsekwencji; najwyraźniej za Twój gust zapachowy odpowiadają zupełnie inne czynniki osobowościowo-kulturalno-hormonalno-jakietamjeszcze, niż za miłość do Północy. :)
      Ja tam dosłowność lubię ale doceniam i rozumiem Twój punkt widzenia.

      Usuń
  2. Bardzo chciałabym ich spróbować. Bo ja kocham Highlands!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, chciałabym tam zawędrować. Tak na samą północ. Pewnie kiedyś się uda. :)
      Zapachy warto poznać. Jeśli kiedyś wpadną Ci w oczy, nie zapomnij! ;)

      Usuń
  3. Brr po przeczytanych recenzjach ciarki chodzą mi po skórze... ja, ciepłolubna, zafascynowałam się tymi mroźnymi klimatami! Przyjemnie się czyta, zatem i noszenie tych perfum musi być nie lada przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ups... Ja przepraszam, ja nie wiedziałam, to było niechcący! [Tsesesese... Jasne, że to nieprawda. ;D Chcący i to bardzo :> ]
      Miło, że udało się Ciebie zainteresować tymi zapachami. Są naprawdę warte poznania (szczególnie polecam Ci Isle Ryder z jaśminem).
      No tak, dla mnie testowanie ich było faktycznie bardzo przyjemne. :)

      Usuń
  4. Bitter Rose to mój faworyt z tej trójki. Ale jednak nowe Durgi są rozczarowujące. Szczególnie, jesli porówna je się z takimi arcydziełami, jak Bowmakers, Missisipi Medicine, Burning Barbershop... Myślałam, że w nowościach znajdzie się coś olśniewającego - ja nie spotkałam.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )