poniedziałek, 11 listopada 2013

Zapach jednego dnia w roku

Mam do Was pytanie: kiedy spotyka Was porażka, jak postępujecie? Czy zamykacie się w sobie i zaczynacie użalać tudzież utyskiwać na okrutny los, co rusz rzucający Wam kłody pod nogi?
Czy kiedy nie dostaliście się do wymarzonej szkoły lub też na najistotniejszy kierunek studiów, czy machnęliście nań ręką stwierdzając, że przecież Zespół Szkół nr tysiąc pięćset sto dziewięćset w Piździmówku jest tak samo dobry jak jedno z najlepszych liceów w Waszym regionie, zaś Wyższa Szkoła Stylizacji Paznokci już wkrótce z pewnością będzie równie prestiżową uczelnią, co Uniwersytet Jagielloński? ;)
Czy kiedy staraliście się zdobyć wzajemność osoby, w której się zakochaliście, po pierwszej odmowie daliście sobie spokój stwierdzając, że przecież "tego kwiatu jest pół światu" a "po roku pewnie i tak byśmy się rozstali"?

Kiedy staraliście się kogokolwiek do czegokolwiek przekonać, kiedy postanowiliście schudnąć/przytyć albo kiedy robicie coś, na czym naprawdę Wam zależy, to czy podejmujecie jedną (góra dwie) próby a następnie dajecie sobie spokój? Czy też osiągacie cel, próbując aż do skutku; nieprzerwanie lub we w miarę równych odstępach czasu?
Jak często się poddajecie? I co myślicie o ludziach, którzy przejawiają tzw. słomiany zapał?

Moje pytania bynajmniej nie dotyczą prób wtrącania się w Wasze prywatne sprawy ni oceniania postaw życiowych oraz decyzji, tylko mają pomóc uzmysłowić nam pewną kwestię.


"Są społeczeństwa, które czerpią siłę ze zwycięskich bitew, liczebności armii i wielkości podbitych terenów. Niewiele jest jednak takich narodów, które dumę swą czerpią z faktu, że kolejne pokolenia, niezależnie od szans na odniesienie zwycięstwa i wbrew racjonalnym przesłankom, podejmowały walkę o niepodległość Ojczyzny".
tekst z okładki książki Janusza i Marka Cisków Do niepodległości (wyd. Świat Książki, Warszawa 2008).
Ostatnio coraz częściej dochodzę do wniosku, że w polskim upamiętnianiu (przegranych) powstań nie chodzi wcale o kult porażek, jakiś patriotyczny masochizm, lecz o pamięć o przystankach na drodze ku politycznej, gospodarczej, kulturowej niepodległości.
Wtedy się nie udawało. Jednak w chwili wybuchu pierwszej wojny światowej Polacy wyczuli swoją szansę. Jedenastego listopada 1918 roku okazało się, iż mieli rację. Że tym razem - w końcu! - się udało.

To trochę tak, jak narzekania przeciwników serii o Harrym Potterze, nasilające się po publikacji każdego kolejnego tomu. Bo zło triumfuje. Bo cykl Rowling gloryfikuje przemoc oraz "konszachty z ciemnymi mocami". Bo jej książki zabijają wrażliwość dzieci. I tak aż do premiery ostatniego, siódmego tomu. ;)
Kiedy okazało się, że zło zostało pokonane, wszelka niegodziwość znalazła wiarygodne - i ważne - wytłumaczenie a ostatecznie zatriumfowały sprawiedliwość, przyjaźń oraz dobro. Że nie sposób oceniać całego cyklu po poznaniu zaledwie połowy tekstów. Że każda baśń przerwana w dowolnie wybranym momencie niebędącym zakończeniem, zostawia słuchacza z poczuciem niesprawiedliwości lub wręcz traumą. Że przecież nie można prawidłowo ocenić Czerwonego kapturka zaprzestając lektury w chwili, gdy wilk zjada babcię albo dziewczynkę!
Krytykom Harry'ego Pottera zabrakło jednej, najważniejszej dla wszelkich długofalowych działań cechy: cierpliwości. Tej, która w połączeniu z namysłem oraz wytrwałością okazuje się siłą zdolną pokonać bajkowe zło tudzież uzyskać dyplom wymarzonej uczelni - lub podnieść z martwych kraj nieistniejący od przeszło stu dwudziestu lat. :)
Nie teraz, to za chwilę. W następnym tomie, w przyszłym roku, w kolejnym pokoleniu...

Kiedyś na pewno musi nam się udać! :)


Kiedy wczoraj spacerowałam po mojej, bardzo już listopadowej, okolicy, zachwycając się chłodem dojrzałej jesieni, do głowy wpadł mi pomysł. A gdyby tak polskie perfumiarstwo było bardziej wyraźne, odważniejsze...? Gdyby Święto Niepodległości miało swój własny, przeznaczony na ten jeden dzień, zapach? Gdybyśmy zdobyli się na odwagę, odrzucili zaściankowe zakompleksienie i przywdziewali podobne pachnidła równie ochoczo, jak takie czy inne jubileuszowe dzieła marek "wielkiego świata"?
Gdyby 11 listopada miał własne perfumy, to jak by one pachniały?
Wieczorem usiadłam nad kartką papieru i spisałam, jak też wyobrażam sobie ów świąteczny zapach.

Skoro mamy listopad - który w naszej szerokości geograficznej do stereotypowo pocztówkowych miesięcy nie należy - należałoby go więc jakoś zasugerować. A jakaż woń oddałaby charakter okolic polskich Zaduszek lepiej, niż zapach zmrożonych chryzantem? :) Zmrożonych za pomocą syntetycznych molekuł a może igiełkowo-lodowego irysowego masła? Nie wiem.
Pojęłam za to, iż w otwarciu cudownie byłoby oddać zimny charakter miesiąca, obecny dzięki cierpkim, całkowicie wypranym ze słodyczy cytrusom [jak w otwarciu Blue Cedrat od Comme des Garçons lub Eau d'Hadrien Annick Goutal], którym wszelako towarzyszyło zdecydowane, metaliczne przełamanie: jakby zmieszać opiłki metalu z prochem strzelniczym [drobny ukłon w stronę dawnych powstań :) ]. Żeby jednak nie uciekać za bardzo od aromatów natury, mój zimny listopadowy zapach w otwarciu zmieściłby także woń liści wawrzynowych, abyśmy w obecnej atmosferze otaczającej Święto Niepodległości nie zapomnieli, że to jednak czas zwycięstwa. :)
Nowoczesnego sznytu dodawałoby muśnięcie kwasoty. Idealne byłoby olfaktoryczne odzwierciedlenie smaku przemrożonych owoców dzikiej róży au naturel, jednak nie wiem, na ile podobny akord byłby możliwy do wykonania. Dlatego proponuję odrobinę żurawinowych jagód. Równie kwaśnych i smacznych, jeśli je odpowiednio ocieplić smakowo. :)

Na co zresztą możemy liczyć już w chwili, gdy listopadowe pachnidło coraz odważniej prezentuje nam swoje serce. Tu pojawiają pierwsze nuty suchego paczuli oraz gęstej, esencjonalnej róży z goździkiem.


Akcenty cytrusowo-chryzantemowo-wodne znikają, zastępowane przez wonie bardziej ciężkie, wśród których najłatwiej dałoby się wyróżnić staroświecki miks paczuli z wetywerią [taki, jaki pojawia się w dziesiątkach pachnideł o przynajmniej trzydziestoletniej metryce] oraz korzenno-zmysłowy, pyłkowo-olejkowy bukiet kwiatów, perfumy roześmianych dam z 1918 roku. Wszystko to łączyłoby się z odchodzącym powoli akordem siarkowo-metalicznym, zaś do wawrzynu dołączałaby szczypta mieszanki esencjonalnych, trochę gorzkich ziół, jak np. tymianek, dosłownie odrobina lawendy lub... rozmaryn.
Kiedy zioła zastąpiłyby wawrzyn, zaś pył bitewny osiadł gdzieś poniżej granicy naszego wzroku, wokół paczuli z wetywerią oraz róży, goździków czy innego kwiecia zauważylibyśmy akord skórzany. Nie jestem pewna, czy chodzi mi o nieco dymną, ciemną niszową skórę czy raczej selektywny, delikatnie pastelowy zamsz; chyba jednak skłaniałabym się ku skórze... ;)
Tym bardziej, że już dałoby się odczuć kilka pierwszych akordów bazy: ciepłe choć niesłodkie żywice [np. olibanum z mirrą i szczyptą czegoś w rodzaju elemi - a może raczej galbanum...?] oraz gęste, złociste, nasycone labdanum. I chyba nawet skromniutką zapowiedź kastoreum.

W bazie doświadczalibyśmy przejścia od ziół i skóry ku akordom drzewnym, zaś od coraz bardziej przejrzystych, może nawet lekko [lekko!] pudrowych kwiatów ku woniom teoretycznie odzwierzęcym.
Tu pachnidło wysuszyłby mech dębowy, oplotły wąskie strużki kadzidlanego dymu, w który właśnie przeobraziły się żywice; tu labdanum wybrałoby drogę ku miodowej gęstości [tej, w której celuje Laurie Erickson z Sonoma Scent Studio], niezbyt silne kastoreum nadałoby całości ciekawej woni potu, zaś szara ambra skontrastowałaby owe mistyczno-zmysłowe uniesienia swoją solankową pełnią. Całość uskrzydlałby dodatek iso e super, którego charakterystyczna woń nie tylko stanowiłaby łącznik pomiędzy frakcjami drzewną oraz cielesną ale również oddawałaby zapach starych fotografii, dokumentów, książek - świadectw dawnych dni.


Jak nazwać podobną mieszaninę?
Czy pójść tropem najpopularniejszego nurtu i wybrać miano jednocześnie napuszone, trochę tandetne ale obcojęzyczne, jak na przykład Eau d'Indépendance albo November Joy? ;) Lub może Iron Ring, na pamiątkę żelaznych obrączek, wydawanych od roku 1914 w zastępstwie ślubnych obrączek ze złota [ale też np. innej biżuterii, papierośnic etc.], odstępowanych przez właścicieli na pokrycie potrzeb finansowych Legionów Polskich?
A może postawić na nazwę prostą, zwyczajny Listopad albo 11. (11. 11.)? Lub zatytułować perfumy Galicjanka, oddając w ten sposób honory zaangażowanym w starania o uzyskanie niezawisłości mieszkankom (w dalszym ciągu) zaboru austriackiego? Choć w ten sposób upamiętniłabym także własne przodkinie, jednocześnie sugerowałabym "damskie" przeznaczenie pachnidła, czego wolałabym uniknąć.
Więc może Oleandry, na pamiątkę miejsca sformowania rzeczonych Legionów?
Kurczę! Zaczynam się cieszyć, że to tylko zabawa i w rzeczywistości nie muszę łamać sobie głowy nad nazwą listopadowych perfum. ;)

Tak samo, jak nie wiem, kto z pierwszoligowych perfumiarzy mógłby podołać mojemu wyobrażeniu niepodległościowego zapachu. Kto byłby w stanie najbardziej wiarygodnie oddać zarówno zimny, wilgotny czas zamierającej przyrody, jak i radość oraz żar gorących serc ludzkich?
Duchaufourowi przestałam bezgranicznie ufać już dawno [aż strach pomyśleć, jaki mleczny soczek mógłby mi zaproponować! ;] ], Christopher Sheldrake także budzi moją podejrzliwość. Więc kto inny? Dominique Ropion? Jacques Cavallier, jeszcze nie tak dawno temu twórca genialnych pachnideł zarówno świeżych, jak i porażających zmysłowym pięknem? Andy Tauer? Laurie Erickson? Ech, chyba jednak nie. Oni mogliby świetnie poradzić sobie z dalszym ciągiem lecz co z otwarciem, które musi być jednocześnie zimne, trochę niepokojące ale też piękne? Więc może Vero Kern? Lub - i w tej chwili zdaję się strzelać najbliżej celu - Isabelle Doyen?

Niezależnie od szczegółów mojej akademickiej zabawy sedno winno zostać niezmienione: listopad, ten miesiąc ponury i niepokorny, pięknym potrafi uczynić nasza radość. Ciepło naszych serc. Bezpieczeństwo domowych pieleszy. Doborowe towarzystwo oddanych przyjaciół. Bliskość ukochanych osób.
Właśnie to, nie godne pożałowania polityczno-ideologiczne przepychanki, winno budować świąteczny nastrój dzisiejszego dnia. Bycie razem w sposób, jaki daje nam wszystkim radość.
Czego niniejszym na resztę dnia jedenastego listopada 2013 roku Wam życzę! :)
___
Dziś Sale 01 od Michała Szulca.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://jpilsudski.org/artykuly-historyczne-pilsudski/epizody-z-zycia-jozefa-pilsudskiego/item/2017-11-listopada-1918-roku-jozef-pilsudski-i-niepodleglosc-polski
2. http://maklerblog.pl/daremny-listopad/
3. http://www.magazynbieganie.pl/parada-musi-byc-dzien-niepodleglosci-w-biegu/
4. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Pierwsza_Kadrowa_Oleandry_1914.jpg

3 komentarze:

  1. Przypomniał mi się jeden z wierszy K.I.G. o Szczecinie...

    "SZCZECIN

    Tutaj mój port, tu słońce mam na czole
    i dom, i sad, i kota - nie do wiary.
    Natalia na werandzie, Kira w szkole
    A babci wchodzą sny pod okulary

    Nad klombem ptaka cień przefrunął modry
    Grzmi w rękopisie moim epopeja
    Dobrze mi tu. I wieje wiatr od Odry,
    odurzający, zwycięski jak nadzieja."

    Jest z czasów, gdy Gałczyński pisał wiersze przychylne ówczesnemu systemowi, ale porzucając kontekst polityczny, może nadzieją powinien pachnieć listopad :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie znałam tego wiersza (lub całkowicie zapomniałam o jego istnieniu, co jest równie prawdopodobne), dziękuję za niego.
      I faktycznie może pasować do listopada: ciepło i chłód, błogość i ten słynny żeromski "wiatr od morza" (to w nawiązaniu do literatury uwikłanej w politykę ;) ), zdziwienie i nadzieja - a w tle epicki rozmach (ale wyłącznie w tle); tak go zrozumiałam. Ożywcza lektura.
      Jeszcze raz dziękuję.

      Usuń
  2. Dużo tu pytań, ograniczę się do tych, na które mam jasną odpowiedź.
    Co do reagowania na niepowodzenia, porażki - zawsze staram się je przekuć na swoją korzyść. Jestem głęboko przekonana, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oczywiście są straty prawdziwe, zostawiające rany - ale ból jest wpisany w życie. Ma boleć - ważne, żeby mieć narzędzia, którymi można się ratować. I ufać, że umie się z nich skorzystać.
    Przy niepowodzeniach mniejszych bardzo dobrze mi robi użalanie się nad sobą - byle nie za długo. Jak sobie powiem "Ach, jaka jestem biedna, ojojoj", zawsze w końcu włącza mi się autoironia, pozwalająca zobaczyć mi się z dystansu i poczucie humoru bierze górę.
    No i świadomość, że "wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija", przy paśmie niepowodzeń się przydaje.
    Listopad zapachowo - ja go nie ocieplam. Uwielbiam zziębniętą wilgoć, mgłę, nawet ten ciągły zmierzch. W listopadzie lubię zapachy zimne, zdyscyplinowane - chyba szypry najbardziej. Eau du Soir, Bandit...kiedyś wymarzony na listopad był Scent, ale jego oleistość zaczęła mi przeszkadzać.
    Bardzo podoba mi się, jak ujęłaś ten wpis - choćby nasze podejście do porażek. Bez biadolenia, jacy to jesteśmy, ale z dostrzeżeniem drugiego dna.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )