Skoro synestetyczny odbiór świata w poprzednio recenzowanym zapachu sygnowanym nazwiskami amerykańskiego duetu projektantów mody Badgley Mischka kazał mi ujrzeć proces tworzenie bukietu ślubnego, następne ich dzieło tylko pogłębiło wizję. Tym razem stawiając nie tyle na dosłowność kwiatów, co na jasne barwy, przesyt, glamour, owoce oraz piżmowo-drzewny puch.
W najmniejszych szczegółach dopracowany teatr.
Niektórzy powiedzieliby nawet, że targowisko próżności. ;) Gdzie radosna w założeniu uroczystość podejrzanie często zamienia się w cyrk, wyświechtaną interpretację niemiłosiernie zgranej sztuki, z doprawdy kuriozalnymi (szczególnie ze współczesnego punktu widzenia) kostiumami, zwłaszcza dla uczestniczących w spektaklu aktorek. Z główną rolą kobiecą na czele.
No bo zastanówcie się: dlaczego w "ten szczególny dzień" kobieta koniecznie musi nie tyle ubrać się elegancko, co wręcz przebrać? W strój, który jest skrajnie niewygodny: w szczypanki, tiule, falbany, sztuczne kwiaty; w treny, fiszbiny i krynoliny - a wszystkie w możliwie najmniej praktycznej z barw świata. Z kawałkiem firanki doczepionym do włosów [choć to akurat jest praktyczne; wystarczy drobna przeróbka i później taką firankę przez wiele lat można wykorzystywać w celach zgodnych z przeznaczeniem, tzn. wieszać ją w oknie :P ]. Rozumiem, że komuś może to się podobać - ale żeby wszystko naraz?? O.O
Skąd podobne przemyślenia? No cóż, jak chyba każda heteroseksualna kobieta dorastająca w patriarchalnej rzeczywistości, gdzieś w głowie trzymam sekretną wizję ślubu idealnego. Lecz wychodzi na to, iż (po raz kolejny, co mnie już w zasadzie nie dziwi) w bardzo małej ilości punktów pokrywa się ona z "najczęściej spotykanymi" weselnymi fantazjami. Zauważyłam na przykład, że te ślubne kiecki, które moim znajomym podobają się najbardziej, dla mnie są wręcz odrzucające; gdyż nie są ubraniem a właśnie przebraniem. Za nie-siebie. Czymś tak jawnie sztucznym, że aż bezczelnym i irytującym. Co więcej, często do podobnych przebieranek zmuszany jest też pan młody, główny męski bohater naszego przedstawienia. A to już jest ingerencja w wolność osobistą drugiego człowieka.
Żeby nie było: rozumiem, skąd biorą się podobne oczekiwania - i że instynkt stadny przyszłych/potencjalnych panien młodych wcale nie jest najważniejszym z powodów. Kiedyś natknęłam się w Sieci na świetne, choć z konieczności uproszczone, opracowanie sklecone przez kogoś ze stołecznych konsultantów ślubnych [które dziś odnalazłam; TUTAJ znajdziecie część pierwszą, TUTAJ drugą a TU trzecią; zajrzyjcie koniecznie!]. I nie powiem, odczułam przyjemnie zaskoczenie, że nawet w tej branży można znaleźć naukowe, analityczne podejście do tematu. :) Zwyczajnie męczy mnie powtarzalność ślubno-weselnych oczekiwań; fakt, iż wszystkie są takie same.
Lecz prawdę mówiąc moja opinia się nie liczy - tak faktycznie wizji ślubu idealnego nie planuję nigdy wcielać w życie. Swoich ani tym bardziej cudzych. :]
Po prostu czułam, że muszę zamieścić przydługą dygresję. :> Która wyjaśniłaby Wam, jak bardzo nie-mój jest opisywany dziś zapach. I jak dziwne jest to, że nawet mi się podoba. :) Może nie na tyle, by zapragnąć choćby małej odlewki ale w ogóle mam go za całkiem dobry materiał; z tym że na krótki, niezobowiązujący romans, nie zaś stały związek.
Couture wspomnianej marki Badgley Mischka to zapach ciężki, słodki i jednoznacznie, stereotypowo kobiecy. A do tego wymuskany, wychuchany; tak śliczny, że aż przeestetyzowany. Jak eleganckie przyjęcia weselne, gdzie wszystko musi pasować do wszystkiego, z kształtem luster w toalecie oraz odcieniem skarpetek pana młodego włącznie. Irytująco wręcz perfekcyjne; tak teatralne, że bardziej już się chyba nie da.
O ile BM Signature było bukietem świeżych kwiatów ułożonych w estetyczną, lśniącą kopułkę (mającą kojarzyć się z kwiatami z tkaniny), Couture to bardziej tort weselny w amerykańskim stylu. Piętrowy, zdobiony masą cukrową, kwiatami, owocami, galanterią cukierniczą; pastelowy, słoneczny.
Z otwarciem soczyście owocowym, jednocześnie miękkim i chrupkim, jasnym lecz nie oślepiającym. Ze skoncentrowaną fruktozą w miejsce białego cukru; ten zjawi się później. Póki co - możemy cieszyć się duetem soczystej, dojrzałej gruszki ze śliwką (bardziej jasną renklodą niż węgierką, jeśli trzymać się gatunków powszechnie znanych mieszkańcom naszej części świata). Duetem pogodnym i niemęczącym, choć trudno nie zarzucić mu pewnej pretensjonalności. Lecz to szczegół.
W miarę upływu czasu owoce tracą sporo soków, choć nic z wrażenia błogiej świeżości i łączą się z nieprzytłaczającym bukietem białych kwiatów. Daje się wyczuć zwłaszcza słodki, troszkę pudrowy jaśmin wielkolistny oraz śmietankową gardenię. Może też dosłownie pojedyncze frakcje ylangowo-tonkowej, zielono-egzotycznej słodyczy. Ogólnie jest kobieco i przyjemnie, bez zbędnych w dniu ślubu kilometrów "ogona" zapachowego.
Najmniej ciekawa wydaje się baza Couture, kiedy całość zmienia się w wiotki, biały obłoczek z syntetycznego, jasnego piżma, nutki lekkiej paczulowej czekolady [hip hip hura, że nie oranżadki ;] ] oraz słodyczy, która z owocowo-kwiatowo-tonkowej zmienia się w wanilinową. Na postumencie z bliżej nieokreślonego "jasnego drewna"; równie syntetycznego, co cała reszta bazy, niemniej trzymającego poziom. Naewt wówczas, kiedy wanilina cofa się gdzieś wgłąb obrazu a piżmowy puderek zmienia w jak najbardziej dosłowny tuman cukru pudru, owiewającego resztki kwiatów i owoców, akordy drzewno-orientalne oraz pseudo-cielesne ciepełko piżma. Obejmującego w posiadanie piękny ogród w którym, niczym porzucone na scenie rekwizyty, znajdują się materialne pozostałości po wykwintnym przyjęciu weselnym na świeżym powietrzu. Brak tylko ludzi. Ci pewnie zwiali przed cukrową burzą... :)
Pachnidło okazało się niezbyt oryginalne, przewidywalne od początku do końca może trochę męczące, lecz przy tym także i miłe. Tak po prostu, dla ludzkiej radości. Od ponurej groteski Marry Me! Lanvin (i nie tylko) odległe o tysiące kilometrów.
I całe szczęście.
Rok produkcji i nos: 2008, Caroline Sabas
Przeznaczenie: zapach dla kobiet; nie tworzy sillage tylko luźną aurę, z czasem przybliżającą się do skóry.
Na okazje nieformalne lub Bardzo Ważne (nie tylko ślub).
Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin
Grupa olfaktoryczna: szyprowo-owocowa
[choć nie przesadzajmy z tym szyprem... ;) ]
Skład:
Nuta głowy: jeżyna, gruszka, śliwka
Nuta serca: jaśmin, gardenia, fiołek
Nuta bazy: paczuli, czarna wetyweria (?), białe piżmo
___
Dziś Woody marki Arabian Oud.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://fuckyeahweddingideas.tumblr.com/post/31404272718
2. http://www.stylemepretty.com/2010/04/20/california-vineyard-wedding-with-a-gorgeous-dress/?referrer=LuxeFinds.com
:) byłam na jednym bardzo luzackim śulbie i weselu i zdaje się że zapowiada mi się drugie takie w czerwcu, bez przebierania bez rytuałów :) po prostu radość współdzielona z rodziną i przyjaciółmi.
OdpowiedzUsuńPerfumy totalnie poza moim obszarem zainteresowań :)
P.S. odpisałam na maila
Mnie też kiedyś zdarzyło się uczestniczyć w jednym, choć był, że tak powiem, pół-luzacki. Ale jako przykład kompromisu między marzeniami młodych oraz oczekiwaniami ich rodzin nawet się udało. :) Tym niemniej tęsknię do właśnie takiego, jak napisałaś: bez ciśnienia. Bez zapinania nieskończonej liczby drobiazgów na ostatni guzik. Gdzie do zaproszeń dołączona byłaby, powiedzmy, prośba o wymienienie w odpowiedzi trzech utworów, które goście chcieliby usłyszeć podczas imprezy. Lub czegoś w tym stylu. By nikt nie czuł się nieswojo lub nadmiernie sztywno.
OdpowiedzUsuńPerfumy raczej by Cię nie zainteresowały - za dużo kwiatów. ;)
Zaraz zajrzę i odpowiem. :)
Ja uciekłam z własnego wesela. Bardzo z resztą skromnego i kameralnego (całe dziewięć osób!), mi nigdy nie marzył się ślub idealny a wydawanie tysięcy złotych na suknię, w której wystąpi się tylko raz od zawsze uważałam za marnotrawstwo i głupotę.
OdpowiedzUsuńNic nie ma we mnie romantyzmu, niestety. Pewnie dlatego i mnie nie spodobała się kompozycja duetu Badgley Mischka. Może dlatego że za nic nie umiałam wytopić szypru.
Dlatego właśnie napisałam, że podobne wizje snuje "CHYBA każda" dziewczyna. A tak po prawdzie, to przecież wizje wizjom nierówne; najważniejsze, by - kiedy rzeczywiście przyjdzie co do czego - nie dawać się otoczeniu i starać się je zrealizować przynajmniej w znacznej (oraz rzeczywiście wykonalnej) części, nie dawać się. Bo podejrzewam, że wiele osób dla świętego spokoju woli pójść na ustępstwa wobec wyobrażeń rodziców, teściów, babć, cioć i wujków etc. W każdym razie z doświadczenia osoby czasem na weselach bywającej wiem, że tak dzieje się najczęściej. To tak przy okazji. :) Bo tak naprawdę to zdanie, które wywołało Twój (słuszny przecież, skoro sprzeczny z Twoją wrażliwością) z mojej strony było czysto asekuracyjne. Bo podejrzewałam, że po takim a nie innym wstępie ktoś mógłby wyskoczyć z uroczą psychoanalizą, iż - skoro w ogóle mam podobne przemyślenia - to tak naprawdę chciałabym wcielić je w życie i oszukuję samą siebie; czy coś podobnego... ;> I później weź tłumacz, że nie jesteś wielbłądzicą. :] No to wolałam zawczasu się ubezpieczyć.
OdpowiedzUsuńCo do kiecki, przyznaję Ci 200% racji. :) Kiecki, butów, torebki czy na co tam jeszcze można zmarnować forsę.
Jeśli zaś chodzi o meritum, to zapach rzeczywiście nie wydaje się jakiś zwracający uwagę czy w jakiś inny sposób intrygujący, szypr jest zdecydowanie "modern", zatem w ogóle Ci się nie dziwię. Sama zamieściłam pełną reckę dlatego głównie, że zdumiał mnie fakt konsekwentnego pogłębienia skojarzenia z poprzednio poznanej produkcji marki.