Dawno, dawno temu - a dokładnie ponad cztery lata - miałam tylko jeden pojemnik z próbkami perfum. ;) Niezbyt duże, okrągłe pudełko po jakimś nieforemnym prezencie wypełnione podprowadzonymi od rodziców literatkami [bo, jak wiadomo, alkohol najlepiej czuje się w szkle ;) ], by nieszczelne lane próbki mogły stać pionowo.
Był taki czas, kiedy moje próbkowe pudło zapełniały fiolki z Ambre Russe, Fougère Bengale, Cuir Ottoman czy Wazambą; z Idole de Lubin, Cuir de Russie, Baume du Doge oraz Royal English Leather; z Orientalistami od Annick Goutal czy przyprawową serią L'Artisan Parfumeur; z Méchant Loup i Dzingiem, z Messe de Minuit, z Victrixem, Fumidusem, Olibanum i Patchouly; z pachnidłami od Caron, Il Profumo albo The Different Copany; z przeglądem trzech klasycznych Aoudów M. Micallef i Gaïakiem tej samej marki; z seriami: Kadzidlaną, Czerwoną, elementami Zielonej oraz Syntetycznej od Comme des Garçons; z dosyć przypadkowymi strzałami w bogaty asortyment marek Montale, Parfumerie Générale, Amouage, Serge Lutens, Diptyque; z niebiańskimi kadzidłami od Oliviera Durbano tudzież produktami Costume National...
Chyba nigdy wcześniej ani później moja "kolekcja próbkowa" nie miała równie spójnego, konsekwentnego kształtu jak w czasach tuż po odkryciu przeze mnie niezwykłości pachnideł niszowych. :) Żywice, balsamy, kadzidła, drzazgi egzotycznych drzew; paczuli, tytoń, skóra, przyprawy. Pikantna ambra, moja pierwsza wielka niszowa miłość.
Ludzie, jak w tym pudle pięknie pachniało! :) Jak niebiańskie wonie roztaczały się w chwili, kiedy tylko podniosłam wieczko okrągłego pojemnika! Kompozycja warta uwagi dla samej siebie.
Kilka tygodni temu jej duch wrócił do mnie, tym razem zamknięty w jednej smukłej szklanej fiolce.
Zaskoczył mnie, ponieważ nie spodziewałam się, że ktoś stworzy perfumy tak udanie wpasowane w najbardziej klasyczny nurt niszy. Tej z lat, gdy termin ów znaczył więcej, niż tylko prostacki chwyt marketingowy; kiedy jeszcze przed pierwszym testem perfum z etykietką "nisza" można było usiłować przewidzieć, co też wyskoczy na nas z wnętrza szklanego sampla. Jakie drzewa, jakie kadzidła, jakie przyprawy, paczuli, tytonie i skóry, jakie słodkości? W jaki sposób przedstawione i co sobą reprezentujące?
Dziś ów etap możemy sobie co najwyżej powspominać.
Dlatego w niemałe zdumienie wprawił mnie produkt ostatnich lat, teoretycznie kolejny lep na snobów i hipsterów, który niespodziewanie okazał się intrygującą przygodą dla najprawdziwszych perfumowych maniaków. To Ubermensch marki Robbie VanGogh.
Perfumy o nazwie celowo prowokacyjnej (stąd moja początkowa doń rezerwa i podejrzenia o koniunkturalizm), wywołującej u mnie dreszcze obrzydzenia. A wszystko przez czasy, kiedy teoria nadczłowieka została skompromitowana doszczętnie i oby raz na zawsze. Na szczęście okazuje się, że siła skojarzenia z właściwymi początkami mojego hobby okazała się wyrazistsza od piętna związanego z tytułem. Zaś Nadczłowiek dał się poznać jako mocny, nieco pyłkowy tytoniowiec na stabilnej, aromatyczno-drzewnej podstawie; ze skórą w tle oraz stylowym obramowaniem z chłodnych przypraw. Cudaczny bryk z niegdysiejszej olfaktorycznej niszowości. :)
W otwarciu uderza schnącym, gorzkim tytoniem, trochę w stylu wspomnianego Fougère Bengale. Na szczęście bez traumatycznego akordu oddechu palacza o świcie. :] Zamiast niego pojawiła się chłodna, niekoniecznie świeża zieloność, podrzędna wobec tytoniowych liści. Szybko zresztą schnących pod wpływem białego pieprzu, odrobiny kolendrowych ziaren oraz maleńkiej anyżowej gwiazdki - i lawendy, eterycznej, przejrzystej, chłodnej niczym w ujęciu lutensowskiego Gris Clair.
Z czasem kompozycja schnie, wystawiając tytoń na działanie ciepłego wiatru, czyniąc go delikatniejszym ale i bardziej gorzkim. Trochę dzięki piołunowi, w głównej mierze jednak z racji korzennej mieszanki wchodzącej w alians z akordami żywicznymi (jednak nie kadzidlanymi). Pachnidło staje się bardziej subtelne, jego kanty wygładza niekulinarna słodycz wanilii. Natomiast jeszcze później tytoń z Ubermensch nabiera jeszcze więcej drzewnego blasku i aromatów lizanej językami ognia skórzanej galanterii; z tym, że niezbyt głośnych, już bazowo przerzedzonych, choć i tak daleko spokrewnionych z Tabac Aurea marki Sonoma Scent Studio. Zaś lawenda powraca ciemniejsza oraz bardziej gorzka, w stylu Encens et Lavande Lutensa lub Lavanduli od Penhaligon's (którą na pewno jeszcze opiszę).
W głębokiej bazie skóra usiłuje przejąć kontrolę nad całością mieszanki, jednak ta jest już zbyt słaba, za bardzo zmęczona na jakiekolwiek drastyczne zmiany. Dlatego aż do samego końca towarzyszy nam suchy, burobrązowy tytoń w liściach, otoczony przez przyprawy, akcenty lawendowo-ziołowe oraz jasne drzazgi. No i niespodziewany, odświeżający bonus: dalekie echo ogrodu z krzaczkami czarnej porzeczki. :) Niestety równie widmowe, co i reszta elementów składowych omawianego aromatu. Nawet moja ulubiona nuta roślinnej świeżości nie jest w stanie po raz ostatni poderwać Nadczłowieka do lotu.
Umiera; i to po zdecydowanie zbyt krótkim życiu. Chciałabym czuć go przy sobie przynajmniej dwa razy dłużej.
Kto by pomyślał, że efekt proustowskiej magdalenki dotyczy także wspomnień na temat samych tylko zapachów...? :)
A okrągłe pudło prezentowe mam nadal - wciąż trzymam w nim część sampli. Choć pachnie już zupełnie inaczej: bardziej ostro, metalicznie, aldehydowo.
Rok produkcji i nos: 2011, Robert Denton
Przeznaczenie: zapach teoretycznie męski, jednak dla mnie to uniseks z niewielkim tylko przechyłem w stronę panów; niezbyt bliski skórze chociaż trudno oczekiwać po nim jakiegokolwiek sillage, tworzy raczej luźną aurę, z czasem opadającą na ludzkie ciało.
Pasuje do okazji nieformalnych, choć to tylko subiektywna (dosyć nieśmiała) rekomendacja.
Trwałość: nie więcej, niż cztery-pięć godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczna
Skład:
Nuta głowy: anyż, pieprz, cytrusy, lawenda
Nuta serca: tytoń, absynt, palmarosa, wanilia
Nuta bazy: liście czarnej porzeczki, drewno cedrowe, cyprys, elemi, ambra, skóra
___
Dziś Life Threads: Gold marki La Prairie.
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.openlettersmonthly.com/on-the-scent-an-interview-with-alyssa-harad/
Dla mnie zapachy VanGogh to jak wyprawa przez las, krzaczory wdepnięcie w bagienko itp. Nie wyczuwam w nich wiele perfumeryjnych rzeczy :P.
OdpowiedzUsuńEee, brzmi nawet ciekawie. ;] Przynajmniej dla mnie. :D
OdpowiedzUsuńA nie wyczułaś, ponieważ nie wąchałaś mojego okrągłego pudełka z samplami. ;P