niedziela, 21 kwietnia 2013

Kiedy nie miałam internetu...

[A ściślej mówiąc: nie miałam komputera, który znów się rozchorował i w związku z tym trafił do odpowiedniego doktora. ;) ]
No więc pozbawiona dostępu do Sieci nie siedziałam z założonymi rękoma, nie czekałam na wirtualne dostawy natchnienia; testowanie perfum trwało w najlepsze. :) Zaś stosowne wrażenia czym prędzej trafiały do podręcznego kajecika. I teraz chciałabym przekazać Wam, co też z moich testów wynikło...

Dzień pierwszy

Cale Fragranze d'Autore, Ozio

Bardzo delikatny, rachityczny zapach. Rzeczywiście zielony, chociaż tylko troszeczkę; bardziej chyba aromatyczno-drzewny na spokojnej, kremowo cielesnej podstawie z pieprzem. Jednak zanim pojawia się ona, przez moment błyszczy efemeryda kwiatowej słodyczy.
Dziełko trzyma się tuż przy skórze; tak blisko, że nie wiadomo właściwie, kiedy znika całkowicie. Choć mam podstawy by podejrzewać, że dzieje się tak zdecydowanie zbyt szybko.
Perfumy jak Orcio z Nie-Boskiej komedii: zbyt delikatne, nad wiek poważne lecz już zdeprawowane swoistą manierą "wyjątkowości", "kruchości" - oraz innych okołoellenowskich bzdur.

Skład:
rezeda, mastyks, piwonia, irys, pieprz, kwiat muszkatu, drewno cedrowe, drewno sandałowe, piżmo


Dzień drugi

Slumberhouse, Sova

Wbrew nazwie, z sowami wiele wspólnego nie ma. ;) Aczkolwiek wrażenie jakiegoś futurystycznego, cybernetycznego lasu udaje się wychwycić prosto z firmowego sampla.
Niestety, chmurka perfum rozpryśniętych na skórze ową postapokaliptyczną florę zmienia w słonawą, aromatyczną pastę na bazie ziół, kory drzew oraz akordów animalnych. Zresztą całość po jakimś czasie staje się cokolwiek mleczna, lepiej przyklejona do ludzkiej skóry - acz nigdy delikatniejsza. Tyle tylko, że po chwili bardziej sucha, rozsłoneczniona, metaliczna; wbrew literze prawa oraz zdrowemu rozsądkowi oddająca woń traw wypalanych na łąkach (gdyż akord zielony zmienia się w siano a to zaś w spalonkę). Gdzieś w tle ujawnia się słodycz. A wszystko głośne, mocne, dosłowne.
Ambiwalentny niszowy dziwak. Dosyć ciekawy, chociaż niekoniecznie w sytuacji, kiedy poznało się wcześniej ileś tam kompozycji marki. Gdyż na ich tle Sova nie wyróżnia się niczym.

Skład:
pączki topoli, szyszki chmielowe, bób tonka, wanilia, siano, kastoreum, żarnowiec miotlasty, pszczeli wosk, nostrzyk, akacja, ambra


Dzień trzeci

Philly & Phill, Grey

Otwarcie rzęsiście cytrusowe, niczym w dawnych męskich klasykach, z lekka tylko doprawione świeżymi przyprawami (faktycznie odrobinę) oraz galbanum, które jednak wcale się nie zieleni a wyzłaca. Po chwili jednak Grey cichnie, staje się bardziej suchy, ciepły, łagodnie orientalno-drzewny. A po dalszych kilkunastu minutach wygładza go i na powrót ochładza woń jasnoróżowych ozonowych kwiatów, z czasem mieszających się z drewnem oraz złotym galbanum dając całość ładną, łatwą, mainstreamowo męską (tyle, że wyższej jakości). Uroczy banał.
Natomiast dalsze czterdzieści pięć minut później mieszanina staje się bardziej pudrowa, przesadnie gładka, rozjaśniona, zbanalizowana; ni to drzewna, ni słodka, ni orientalna, ni świeżo-aromatyczna. Żadna. ;]
Ot, Szaraczek. :>
Po czterech godzinach od aplikacji niewiele zeń zostaje, po czterech i pół znika bezpowrotnie.

Skład:
gruszka, bergamotka, cytryna, galbanum, magnolia, drewno cedrowe, drewno sandałowe, mech, piżmo


Dzień czwarty

Dorissima, Goldmund

Zaraz, zaraz... Te perfumy naprawdę powstały w roku 2003?
Czy też stanowią nowszą wariację na temat olejku do ciała tej samej marki [i wówczas to on mógłby pochwalić się dekadą życia]?
Pytam, ponieważ Goldmund pachnie całkiem, jak współczesne mieszanki inspirowane zaprzeszłymi klasykami perfumiarstwa; jakby był spowinowacony z Nohibą od Coudray albo Fiori di Capri marki Carthusia - a pochodził w prostej linii od Palomy Picasso edp, od Miss Balmain lub Aromatics Elixir. Tylko w znacznie delikatniejszym wcieleniu, z osłabionymi (acz wciąż całkiem atrakcyjnymi) genami. Taki niby-retroszypr.
Pasta z przypraw, drewna w stylu vintage (ten sandałowiec!), z róż, goździków i jaśminu potraktowanych zgodnie z wyznacznikami sprzed paru dekad; z pokrytego szlachetną patyną combo bliżej nieokreślonych żywic i balsamów, z kilku tłustych waniliowych ziaren, z gładziutkiego lecz szlachetnego pudru na suchej podstawie stworzonej z nut pseudozwierzęcych.
Nie jest to szypr, choć mógłby być. Nie jest to zapach rewelacyjny, choć i tu nic nie stało na przeszkodzie.
Nie jest też zły.
Jest średni.
Po prostu.
Mocą i trwałością również.

Skład:
wanilia, bób tonka, róża, goździk (kwiat), kłącze irysa, nuty pudrowe, drewno sandałowe, benzoes, balsam peruwiański, przyprawy, piżmo


Dzień piąty

Rasasi, La Yuqawam

Hmmm... To będzie prawda krótka i bolesna.
Pachnidło okazało się być kopią klasycznej Coco, tej w przezroczystym flakonie z czarną etykietką. ;)
Z tym, że delikatniejszą o przeszło połowę. W obu kompozycjach wyczuwam ten sam glamourowy ciężar, ten sam "ciemny błysk", identyczny słodki puder, orientalizujący w ewidentnie kobiecym oraz zachodnim stylu. Oba zapachy łączy także łagodny, ciepły oraz drzewny (piękny sandałowiec!) finał na białopiżmowej podstawie.
Tyle tylko, że La Yuqawam ustępuje europejskiej siostrze nawet trwałością oraz mocą. Co jest ewenementem w przypadku dzieł marki (nawet tych westernizujących) - i oto chyba jedyne zaskoczenie piątego dnia testów.

Skład:
bergamotka, kadzidło, cytryna, różowy pieprz, cynamon, ylang-ylang, drewno sandałowe, piżmo


Dzień szósty

Rasasi, La Yuqawam for Men

Długo zastanawiałam się, jaką kompozycję zdublowano w tym przypadku. ;) Bo że jakąś - tego byłam pewna. Tyle, że chłodna analiza mieszanki nie należała do najłatwiejszych zadań. Głównie dlatego, iż trudno było mi obojętnie przejść obok wetywerii dymnej oraz przestrzennej (Le Vétiver od Lubin? Encre Noire Lalique?); nie aż tak przejmującą, jednak zdecydowanie niszową (Mississippi Medicine D. S. & Durga? łagodniejszy Fumidus albo Vétiver Extraordinaire?). Dopiero po chwili zjawił się ciepły drzewny akord, od razu zmącony mocną ale miękką, przypaloną skórą (? może Bois d'Ascèse od Naomi Goodsir?), z czasem coraz silniej zespalającą się z ludzkim ciałem, oprószoną egzotycznymi przyprawami oraz obłożoną gorzkimi żywicami. Zaś im dalej w las, tym bardziej ciepło-cielesnym pachnidło się staje. Żywe oraz inspirujące, o całkiem sporej mocy i sznycie ni to całkiem orientalnym, ni ewidentnie zachodnim.
I nagle: mam! Interlude Man od Amouage! TAK.
Męskie La Yuqawam to jego niemal wierne odwzorowanie, choć o połowę lżejsze (niczym w przykładzie piętro wyżej ;) ) i nie aż tak ziołowe. Trochę szkoda, ponieważ zdążyłam napalić się na te prawdziwie piękne perfumy.
Komu jednak wtórność nie przeszkadza - lub kogo z lekka przerażają koszta zakupu flakonu Amouage - na pewno będzie zadowolony z zakupu. Albo zadowolona. :)

Skład:
malina, tymianek, szafran, kwiat dawana, olibanum, jaśmin, skóra, czarny zamsz, ambra


W zestawieniu pominęłam perfumy, które zasługują na specjalne potraktowanie: George marki Jardin d'Écrivains, Vol d'Hirondelle od LM Parfums, Incense od Avy Luxe, Black Rose Oud od Trish McEvoy oraz...
___
noszone w tej chwili Speakeasy marki Frapin. :)

* * *

Na razie powolutku wracam do recenzowania. Na Wasze listy odpowiem jutro [no dobrze, właściwie to już dziś..]; lub w poniedziałek. A na pewno do środy. ;) Kiedy tylko znajdę kawałek wolnej chwili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )