niedziela, 13 maja 2012

W obronie przepychu

Myślicie, że wiecie, co to przepych?
A czy w ogóle potraficie odróżnić go od kiczu?
Czym oba te zjawiska?
I dlaczego w europejskiej kulturze tak często spotyka się je w parze? ;)
Czyli mały poligon antropologiczny, ćwiczenia w w praktyce.


Przede wszystkim trzeba nam (nam wszystkim) wiedzieć, iż "kicz" i "przepych" definiowane są tak różnie, ile istnieje w świecie silnych nurtów estetycznych. To, co dla przeciętnego Europejczyka jest jaskrawą tandetą, przerostem formy nad treścią, gdzie indziej stanowi wzór szykowności. Odwrotnie: europejski spokój, wyrafinowanie i naturalność skandynawskiego wzornictwa z powodzeniem mogłyby służyć za anty-wzór dobrego smaku dla mieszkańców Jordanii, Indii czy też Meksyku. I nie ma w tym żadnego zarzutu wobec czyichkolwiek upodobań artystycznych. Tak po prostu jest, to wynika z naturalnych rytmów rozwoju danej cywilizacji. Wszak były czasy, kiedy kolorystyka i klimat ateńskiego Partenonu czy też Forum Romanum przypominała raczej powyższy kolaż; kiedy dumni normańscy kupcy i rabusie najwyżej cenili barwne jedwabie i złotogłów, zaś bez korzennych przypraw nie wyobrażali sobie żadnej uczty [co niektórym zostało do dziś ;) ]. Dlaczegóż by i dziś nie tęsknić za "dawnymi, dobrymi czasami", za pstrokacizną strojów sarmackich, za "pieprzno i szafranno, moja Mościapanno"? Na przykład.
W czym byłoby to gorsze od nowożytnej estetycznej oschłości, nudy i wycofania ocierających się o artystyczny autyzm?

Dlaczego miałabym zachwycać się ogólnie uznanymi odświeżaczami powietrza komponowanymi przez Jean-Claude'a Ellenę czy Olivię Giacobetti; zajmującymi równie mocno, co rutynowe transmisje z obrad sejmu? Nudnymi nad wyraz, przeciągającymi się do niemożliwości, groteskowymi w swym minimalistycznym zaślepieniu?
I choć przemawia przeze mnie drastyczny, bezkompromisowy subiektywizm [bo w kwestii, kompletnie niezasłużonego, bezdyskusyjnego uznawania prymatu minimalizmu nad eklektyzmem nie zamierzam tonować swoich opinii] nie umiem zdobyć się na inne myśli, kiedy otaczają mnie wspaniałe, przecudowne, wybitnie bogate opary pachnideł od Amouage, ale też od Montale, od Ajmala, od Micallef i Nejmana, od Toma Forda, od Muglera, od Laurie Erickson, od Tauera, Lutensa czy Kiliana. W moim dzisiejszym przypadku - Opusu Czwartego z Bibliotecznej Kolekcji omańskiej marki, trwającego na stelażu z Tabac Aurea Sonoma Scent Studio.


Tak, moi Drodzy. W tym szaleństwie jest metoda. ;) Olfaktoryczny przepych wspomnianych aromatów skwitować pogardliwym prychnięciem to tak, jakby o kuchni tajskiej czy wietnamskiej wiedzieć to tylko, że jest "piekielnie ostra". Nie czując płynnie zmieniających się akordów, umiejętnej gry fakturą dania/zapachu i strukturą surowców, setek subtelnych, pełnych maestrii niuansów, które składają się na wirtuozerską sławę "kuchni francuskiej Azji", jak bywa określana tajska sztuka kulinarna [wyrażenie swoją drogą nieładne, nieco zbyt protekcjonalne; ale cóż; orientalizmu z  myśli i języka nie pozbędziemy się w kilka lat]. Dokładnie to samo dotyczy ignorancji wynikłej z niedoceniania pachnideł wieloskładnikowych, nie wstydzących się pokrewieństwa z "łatwym" przepychem.
Opinię niepochlebną można mieć, ale wprzódy należałoby nabrać pewności, że zrobiło się wszystko, by przedmiot dyskusji zrozumieć i docenić. Kiedy nie wyszło - wtedy trudno. Jeżeli jednak nasza niechęć działa na zasadzie "nie lubię, bo nie lubię" wtedy nie liczcie na moje zrozumienie.

Ponieważ rozumiem, a nawet rozumiem i doceniam, pracę wspomnianego Elleny. I w kontekście swobody działań twórczych oceniam ją wysoko. Tylko co z tego? Skoro ostateczny produkt artystycznej ekspresji perfumiarza męczy mnie i odrzuca z szybkością zadziwiającą. Skoro im dzieło delikatniejsze i lżejsze, im bardziej transparentne, tym szybciej mogę liczyć na zawód, niezależny zresztą od mojej woli czy najszczerszych chęci.
Natomiast pachnidła, których formuły zostały skreślone ręką Christophera Sheldrake'a, Bertranda Duchaufoura czy wspomnianych Laurie Erickson oraz Andy'ego Tauera zawsze będą mogły liczyć u mnie na spory margines zaufania. Którego nie mam dla przypadku z akapitu wyżej. Tak po prostu. :)


Myślę, że ciekawym doświadczeniem byłaby analiza moich upodobań pod kątem krytyki orientalistycznej. ;) Sęk w tym, iż do utożsamiania się z podmiotem jej badań mam pewne prawa, co również należałoby uwzględnić. :)

Czy więc kwestię upodobań zapachowych, ale i estetycznych w ogóle, opłaca się sprowadzić do trafnego, ale też banalnego powiedzenia o tym, że warto przede wszystkim "pięknie się różnić"? A może kryje się za nimi coś jeszcze, więcej, niźli początkowo mogło się wydawać?
Na ile nasz indywidualny gust kształtują opinie otoczenia, na ile my sami a na ile setki pozornie niezwiązanych ze sobą czynników takich, jak odwiedzone miejsca, przeczytane lektury, obejrzane obrazy czy rysunki, usłyszana muzyka, opowieści krewnych i przyjaciół, przemyślenia, wspomnienia i anegdoty; miraży bądź przebłysków dużych i małych?

Nie pytam o wyższość szalonego eklektyzmu nad minimalizmem ni o coś dokładnie odwrotnego, ale o zastanowienie, co i dlaczego kształtuje nasze gusta. Jak również: skąd wynika ludzka chęć deprecjonowania tego, czego nie darzymy sympatią? Typowa przecież dla każdego i każdej z nas (choć różny bywa stopień tolerancji i różna jest skala niechęci).
Mnie na przykład zastanawia niełaska dla tych aspektów piękna, które cenię sobie szczególnie: dla pstrokacizny, dla wielobarwnej żywotności, dla torpedowania zmysłów niesłychaną mnogością doznań, dla radosnego eklektyzmu. Zresztą, jednym z powodów, dla których postanowiłam zacząć pisać niniejszego bloga, był widoczny brak w polskiej blogosferze miejsca, w którym dziełom "silnym" i "przeładowanym" oddawano by sprawiedliwość, bez stawiania ich w pozycji podrzędnej wobec co bardziej słynnych odświeżaczy powietrza. ;> Rozumiem jednak, że fanów prostoty i delikatności martwi coś zupełnie przeciwnego. ;)
No i właśnie. Dlaczego cieszy bądź niepokoi nas to, co nas cieszy bądź niepokoi? :D
Chciałabym wiedzieć.

A po recenzję Opus IV zajrzyjcie jutro. :)
___
Czym pachnę, napisałam w tekście.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://unforgettable-events.co.za/other-decor-themes/arabian-night
2. http://www.timeout.fr/paris/feature/area/quartier-chinois-chinatown
3. http://perfumeshrine.blogspot.com/2010/05/photos-from-moroccan-abode-of-serge.html

Uzupełnienie, 25. 05. 2012

 O antycznych barwach w najnowszym numerze National Geographic:

"Gdybym tylko mogła zrzucić z siebie urodę i przybrać szpetniejszą postać, tak jak zetrzeć kolor z posągu" - mówi Helena Trojańska w dramacie Eurypidesa.

Oto literackie świadectwo, że starożytne greckie posągi były pomalowane. Tymczasem w powszechnej świadomości antyk to nadal lśniąca biel marmuru. To przekonanie wpoili nam ludzie renesansu, także wielcy malarze, którzy zachwycili się sztuką antyku, gdy ziemia odkryła tak wielkie jej dzieła, jak w 1506 r. Grupa Laokoona. Renesansowi następcy Fidiasza nauczyli nas, że klasyczne piękno to umiar, a marmur ma być nagi. Jednak w XIX wieku wykopywano coraz więcej starożytnych obiektów i ku zdumieniu archeologów nosiły one ślady pigmentów. Długo jednak pierwotny wygląd rzeźb i architektury pozostawał zagadką. Dzięki badaniom wielospektralnym i spektroskopii rentgenowskiej dziś już wiemy o nich znacznie więcej.
(...)

- Zaskoczenie, czasami grymas niechęci, jakie w nas wzbudzają rekonstrukcje kolorowych budowli i rzeźb starożytności, dowodzą, jak bardzo przyzwyczailiśmy się do "naszego antyku", do chłodnej i trochę obojętnej bieli marmuru wyniesionej na wyżyny doznań estetycznych w klasycystycznym i akademickim XIX w. Nie powinniśmy jednak obrażać się na rzeczywistość historyczną. Lepiej zastanówmy się, dlaczego naga Afrodyta pomalowana złotą farbą albo czerwony rzymski cesarz wydają nam się mniej wzniośli i godni naśladowania [pogrubienie mojego autorstwa] - mówi dr Jerzy Żelazowski z Instytutu Archeologii UW (...).
Danuta Śmierzchalska, Antyczna bujność barw w: National Geographic Polska, nr 8 (153)/6 2012, s. 64-65.

13 komentarzy:

  1. ciekawe zagadnienie :) między jednym a drugim (przepychem i kiczem) istnieje granica tak cienka, jak pojedyncza złota nić zdobiąca wyrafinowanym ściegiem szaty azjatyckiej strojnisi...

    eklektyzm? ryzykownie, bo o ile w architekturze potrzeba nie lada wyrafinowanego zmysłu by sklecić coś gustownego i nie przypominającego Disneyowskiego pałacyku, to w perfumach już trudniej o precyzyjny podział co jest czym...

    Orient to też zlepek wielu kultur, ale cechuje go wyzywający, wręcz ostentacyjny trend ku dzieleniu się wszystkim co się ma... na bogato, często bez umiaru i jednocześnie...

    raczej miłośnikom jakże dyskretnych, nowoczesnych brzmień sygnowanych przykładowo przez wspomnianego przez Ciebie Ellenę, znanego ze swojego wyszukanego minimalizmu będzie nie w smak ciężar kompozycji Amouage? to co dla jednych będzie piękne, dla innych pozostanie kiczem, a wszystko opiera się o gusta i preferencje które wykształciły się w obrębie środowiska w którym wyrośliśmy i przejęliśmy jego wzorce jako oczywiste...

    Orient jest piękny, hojny, wręcz upojny z definicji (kadzidełka, wonności, olejki, perfumy, kuchnia, napitki) tyle, że wpierw trzeba go zrozumieć, by móc w dalszej fazie dopiero go docenić...

    raczej nie próbowałbym zestawiać ze sobą tych nurtów, bo każdy to inny, piękny na swój sposób świat... z każdego można czerpać inspiracje garściami, ale IMO potrzeba do tego wybitnie zdolnego architekta... no chyba, że ktoś zechce drugi Licheń... :)

    pozdrawiam pirath

    OdpowiedzUsuń
  2. p.s. sorry za dubla, proszę Cię o usunięcie tego nadprogramowego... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pewne rzeczy wyglądaja dobrze w niektórych miejscach tak po prostu... abstrachując już od kultury zupełnie. Nasycone barwy, złoto i ornamenty dobrze wyglądają w ciepłym świetle południowego słońca, te same kolory, budowle, ozdobniki w chłodzie północy i świetle dającym wrażenie niebieskawego filtru nałożonego na otoczenie nijak nie prezentują się dobrze. Tak samo jest z barwnymi strojami np hindusek, pięknie podkreślają ich typ urody na płowych europejkach wyglądają czasem wręcz groteskowo nie mówiąc już o tym, że blondynki o jasnej karnacji prezentują się w nich po prostu blado.

    Wiem że to trochę może obok tematu ale nie mogłam się powstrzymać od spostrzeżenia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. ależ całkiem trafna uwaga, wszak wszystko ma swój czas i miejsce ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Temat stary jak... kultura i nie do rozstrzygnięcia , jako że całkowicie brak jakichkolwiek obiektywnych kryteriów oceny ;)
    Z przepychem zwykle kojarzy się orient jako taki , ale ten orient to też potężne uogólnienie . Trudno przepychem nazwać japońskie ogródki kamienne czy puste , ascetyczne przestrzenie meczetu o ścianach pokrytych inskrypcjami Koranu . Chińskie czy japońskie malarstwo poraża mistrzowsko zwięzłym ujęciem tematu . Przepych obwieszonych złotem Hindusek czy Arabek ? być może , ale czy nadal będziemy nazywać to przepychem , jeżeli wiemy , że to konieczność życiowa wymuszała noszenie całego majątku na sobie ? Pałace maharadżów ? Owszem . Władcy europejscy też skromnością nie grzeszyli , Wersal Marii Antoniny nie miał sobie równych , my Polacy rzucaliśmy swego czasu swoimi bogactwami Europę na kolana z podziwu . A mrozy u nas bywały srogie , więc argument klimatyczny odpada ;)
    Czy bogactwo i przepych to to samo ? Moim zdaniem nie - jedno od drugiego różni ostentacja . Przepych jest manifestacją publiczną bogactwa , to ta przysłowiowa wisienka na bitej śmietanie i zasmażce ;). Z kolei przepych i kicz dzieli cienka linia - linia dobrego smaku , wykształcenia estetycznego , poczucia umiaru . A to oczywiście są pojęcia względne , zależne od warunków kształtujących danego człowieka - czyli środowiska w którym się wychował , wpojonych zasad , zdobytego wykształcenia , nabytej wiedzy , obserwacji , doświadczeń przefiltrowanych przez pryzmat psychiki i osobowości i mimo wszystko jak sądzę pewnych uwarunkowań genetycznych , bo skąd brali by się tacy jak Leonardo czy Chełmoński ;) Czynniki kształtujące wrażliwość estetyczną są zbyt mnogie i zbyt różnorodne , by dało się bez problemów określić , co kształtuje ludzki gust .
    Natomiast dlaczego deprecjonujemy to , co nam się nie podoba ma wg. mnie bardzo proste wyjaśnienie - unikanie nieprzyjemnych bodźców . Coś nam się nie podoba czyli wywołuje przykre wrażenie czyli jest złe , zatem następuje prosta biologiczna reakcja ucieczki przed negatywnym bodźcem , oczywiście w znacznie bardziej wysublimowanej formie . U osobników obdarzonych umysłem badawczym z kolei taka reakcja będzie słabsza , bo może przeważyć dociekliwość i ciekawość - co w tym jest , że mnie odrzuca , co i tak nie zmienia efektu końcowego czyli unikania , chociaż być może po dogłębnej analizie przyczyn ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Pytasz , skąd niełaska dla pstrokacizny , żywiołowości , mnogości bodźców . Może stąd , że w naszym klimacie pstrokatość i mnogość wszystkiego nie występuje , jest nam biologicznie obca , przeciąża mózg nadmiarem bodźców . Większość roku u nas jest szaro-buro-białawo-błotniście . Zieleń mamy przez jakieś trzy miesiące , kwiatki przez jakiś miesiąc-dwa a i to niezbyt wielkie i niezbyt kolorowe ( nie mówię o ogrodowych tylko o występujących w naturze , warunkującej naszą biologię), pstrokatych ptaków i motyli nie mamy , złota , kamieni szlachetnych i mnogości kolorowych ziem stanowiących bazę barwników też nie , z racji temperatur ubierać się trzeba ciepło i w kolory niebrudzące się błotem , żeby uzyskać pożywienie trzeba było ciężko pracować w brunatnej ziemi . Do tego dołożyła się wpajana przez pokolenia cnota pokory i skromności (aczkolwiek akurat ci , którzy ją wpajali wcale niekoniecznie stosowali ją w praktyce;P ), ograbienie kraju z większości bogactw przez rozliczne najazdy i wojny , potem lata ucisku i żałoby , kiedy podstawowym zadaniem było utrzymać to , co jeszcze nie zostało zniszczone , potem następne dwie wojny z siermiężnym PRLem i mamy to co mamy ;) . Nie mam zielonego pojęcia czy moje rozumowanie ma jakąkolwiek racjonalną podstawę , ale w sumie akurat w tej materii chyba wszystkie argumenty mają równą wartość :P

    Myślę zresztą , że przepych i kicz też nie muszą ze sobą sąsiadować , oczywiście w przepychu jest łatwiej uzyskać kiczowaty efekt , ale czasem wystarczy jeden element w skromnej całości , żeby nastał zgrzyt i płakanie zębów . Dla mnie takim elementem były sprzedawane w Licheniu butelki na wodę święconą , w kształcie figury Matki Boskie w koronie , wysokości jakichś 20 cm , zrobione z błękitnego i różowego plastiku , a korona stanowiła zakrętkę - po prostu butelki na szampon , leżące stosami w koszach plastikowych . KOSZMAR . Właściwie po obejrzeniu tego można już było nie zwiedzać reszty - to była kwintesencja stylu .

    Ufff , ale się rozgadałam . Ale na ten temat to można dłuuuugo ;)...

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzięki Wam za wszystkie odpowiedzi!
    Postaram się odpowiadać systematycznie, na co w tej chwili deczko brakuje mi czasu. Mam nadzieję, że do jutra porządnie się z Waszymi sążnistymi opiniami rozprawię. ;))

    OdpowiedzUsuń
  8. No to się nie popisałam z odpowiedziami. ;)
    Ale naprawdę dopiero teraz znalazłam czas na zebranie myśli i skrobnięcie kilku słów.

    Piracie – zwolenniku „cienkiej czerwonej linii”. ;) W zasadzie całkiem się z Tobą zgadzam; między eklektyzmem a kiczem granica jest bardzo, bardzo cienka. Tylko co zrobić z „przypadkami” jawnie flirtującymi z tandetą czy naszym jej odbiorem? Ciekawe, co powiedziałbyś o mojej łazience, czerwono-złoto-czekoladowej, z niby-kryształowym plafonem i kinkietami, z „barokowymi” pojemniczkami czy dozownikiem na mydło? Z reguły osoby, które podejrzewam o pasjonowanie się M jak Mdłości czy Pamiętnikami z wakacji rozpływają się w zachwycie nad jej urodą (i nie są to tylko czcze komplementy). ;) Albo prościej: czy nazwałbyś filmy Roberta Rodrigueza szmirowatymi czy tandetnymi? Podejrzewam, że nie. :) Bo jesteś świadom gry z konwencją kina klasy C (co najmniej), jakiej świadomie podjął się reżyser. A przecież, na pierwszy rzut oka...
    Więc granica jest cienka, to prawda, ale tym co sprawia, że w ogóle zauważamy ją – i umiemy trafnie określić tereny przygraniczne” – jest nasza wewnętrzna wrażliwość.
    Chyba rzeczywiście: aby docenić, trzeba wprzódy się przyzwyczaić. Ale TO już wymaga wysiłku. A ten raczej nie jest w cenie.
    Zestawienie to maleńka prowokacja z mojej strony... ;)

    Polu – z Tobą tak całkiem również nie mogę się zgodzić. Gdybyśmy rzeczywiście tak rygorystycznie przestrzegali spójności otaczającej nas przestrzeni, to może i mielibyśmy wokół siebie architektoniczną żelazną konsekwencję wsi i miasteczek Szwajcarii lub Austrii, które owszem, są przeurocze i czasem tęsknię do ich porządku. Lecz tym samym musielibyśmy pożegnać się z urodą Wawelu, Bazyliki św. Marka w Wenecji czy Royal Pavilion w Brighton, który naprawdę jest stylistycznym pomieszaniem z poplątaniem. ;) Nie istniałyby zapożyczenia w sztuce i w ogóle ludzkiej myśli. Tak więc – to, co piękne w jednym miejscu od zawsze niemal w jakiejś formie docierało do terenów od „pierwotnego źródła” oddalonych czasem o tysiące kilometrów. Rzecz, którą opisujesz, nie ma i nigdy nie miała miejsca.
    Argument „klimatyczny” zbić jeszcze łatwiej. :) W czasach, kiedy Sarmaci przechadzali się po Rzeczypospolitej w barwnych żupanach i kontuszach, przepasani pozłocistymi pasami panował szczyt małej epoki lodowcowej; na środku Bałtyku zimą stawiano karczmy! :) Mróz był niepospolity, a brać szlachecka wyniszczała drobnoustroje za pomocą egzotycznych przypraw (i alkoholu ;) ). Z odsieczy wiedeńskiej zwozili łupy w postaci szat i wielbłądów! Pewnie gdyby mogli, w zachwycie używaliby Oudu Ajmala i Incense Kamali. ;>
    Co do blondynek w sari, wszystko zależy od dwóch rzeczy: naszego (nie)przyzwyczajenie do takich widoków oraz polskiego (braku) dystansu wobec cudzej powierzchowności. Tak to odbieram, może niesłusznie. (?)

    OdpowiedzUsuń
  9. Parabelko – z tym Orientem niedawno pisałam kilka słów u Sabbath. Myśląc o nim, Europejczyk widzi przede wszystkim Arabię, Egipt, może Izrael i wszystko, co kulturowo do nich podobne, wyłącznie z racji położenia tych miejsc wobec Europy. Ponieważ są Blisko-Wschodnie! :> Takie uogólnienie; krzywdzące, wątpliwe jak każde inne, ale w jakiś sposób zrozumiałe. I pomagające uszeregować świat w naszych głowach. ;)
    Zachód Europy również olśniewał przepychem, prawda. Ale tylko panięta kresowe rozbijały się karetami zaprzężonymi w ósemkę koni [który to przywilej w Anglii zarezerwowany był wyłącznie dla króla] a i władały terenem niejednokrotnie o wiele większym od takich Niderlandów, Nawarry czy królestwa Anglii właśnie. :)
    Z warunkami rozdziału kiczu od nie-kiczu, zależnymi od naszej szeroko pojmowanej wrażliwości i wykształcenia, zgadzam się całkowicie.
    Deprecjację też wytłumaczyłaś wiarygodnie. Tylko, że takie nagminne unikanie wszystkiego, co nam niemiłe szybko może sprawić, że zmienimy się w goniące za własną przyjemnością zwierzątka a przecież nawet hedonizm musi mieć wiarygodne, wymagające namysłu, wynikłe z logiki podstawy. :)
    Brak pstrokacizny w klimacie mógłby nawet i coś tłumaczyć, gdyby nie przykład, jaki wymieniłam w odpowiedzi dla Poli. :) Poza tym, na „zdrowy rozum” raczej szarzyznę i surowość chciałoby się równoważyć. ;) Wśród wikingów, wspomnianych zresztą w notce, kolor stroju symbolizował pozycję społeczną osoby ubranej. Im bardziej jaskrawy (i im delikatniejszy, nie tylko płócienny), tym pozycja społeczna była bardziej wysoka. „Pracować w brunatnej ziemi” natomiast muszą wszyscy, którzy pracują na roli. Mieszkańcy Kaszmiru, Bali czy Jukatanu także. :)
    Tym niemniej osobliwy europejski tandem deklaratywnego umiaru z praktycznym umiłowaniem dóbr doczesnych zadziwia i zastanawia. ;) No i świadomość, że „teraz, kurna, my!” i trzeba się nachapać również ma znaczenie. Tylko, że nijak nie ma się do estetycznych rygorów. ;> Które w ogóle wzięły się z błędnej interpretacji stylistyki europejskiego Antyku, który wcale nie był tak jasny i bielutki, kościosłoniowy oraz „dystyngowany”, jak myśleli ci, którzy nowożytnie kanon sztuki europejskiej układali. :>
    I fakt, taka dyskusja zdaje się nie mieć końca.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ba , ale barwny ubiór dotyczył raczej panów szlachty , niebabrzących się osobiście w ziemi :P a chłop do roboty raczej się pstrokato nie stroił ; oczywiście chłopski ubiór odświętny na pewno był kolorowy , ale na co dzień niekoniecznie jak sądzę .

    OdpowiedzUsuń
  11. A pamiętasz naszą dyskusję o snobowaniu się na szlachtę? :) Dlatego wątpię, by dzisiejsze upodobania społeczeństwa wynikały z chęci "wyrównania dziejowych krzywd". Coś mi tu "nie pasi". ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. No i zawsze wolimy równać w górę niż w dół. Więc na co dzień chłopi czy mieszczanie może się i nie stroili (bo im nie było wolno ;P ), ale chcieli. I dziś się wyżywają, tylko inaczej. Brzydziej, niestety. ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. No tys prowda ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )