czwartek, 15 grudnia 2011

Mirra lana, mirra palona

Ostatnia część goutalowskiej serii Les Orientalistes na swoją recenzję musiała czekać długo. Po trosze dlatego, że zawsze znajduję coś bardziej interesującego do opisania, ale także z racji zmienności Myrrhe Ardente.
Dla porządku musiałabym sklecić dwie recenzje Mirry, letnią oraz zimową, tak dalece potrafi zmienić się rozwój (jak również interpretacja) omawianego pachnidła w zależności od panującej aury. Na chybcika rozpocznę więc od tego, co mój nos (?) zapamiętał z testów wakacyjną porą.


Wówczas na mojej skórze rozkwita aromat, który kiedyś nazwałam roboczo "mirrą bez mirry". To znaczy pojawia się masa złocista, rozsłoneczniona ponad wszelkie granice, a jednocześnie - dziwnie zestalona, krucha, w charakterystyczny sposób męcząca. Aczkolwiek niezbyt mocno - ot, na tyle, by co chwilę bezboleśnie szturchać w nozdrza. Zastanawia mnie ten akcent - suchy, wycofany, gorzkawy chociaż o deserowych konotacjach; głęboki.
Kilka razy wspominałam, jak niemiłe skojarzenia mam z miodem. Jednym z nich są woskowe drobinki wczepione w moje włosy, sklejone w śmierdzące ulem strąki. :) Podobne wrażenia węchowe towarzyszyły mi podczas wakacyjnych testów Myrrhe Ardente. Nic dziwnego.

Wszak pszczeli wosk jest, obok tytułowej mirry, głównym składnikiem mieszaniny. I to właśnie on decyduje o jakości moich kontaktów z dzisiejszą Orientalistką. Wosk suchy, lekko pikantny, jednostajny, żywicznie blady. Doprawiony mirrą, która zamiast pełnić honory słodkiego, żywego, wwiercającego się w nos kadzidła, przybiera postać półsuchej, ziołowo-złotej papki.
To właśnie wspomniana "mirra bez mirry": mimo usilnych starań, nie potrafię znaleźć niczego z przyrodzonego jej ducha. Szkoda.

Latem - woń obiektywnie ciekawa, może nawet ładna. Złota, bliska przyrodzie w jej sielsko-anielskim, czarnoleskim kształcie; skondensowana radość. Faktycznie jednak - zbyt statyczna, zbyt pszczela, mało przyjazna.
Jeśli mirra to kadzidło słoneczne, cenione przez starożytnych Egipcjan, w "wakacyjnym" wydaniu staje się ofiarą składaną złotej tarczy Atona, pierwszego jedynego boga w historii.
Nie lubię go.


Zupełnie inaczej jest teraz. Po irytującym świeżym wosku nie pozostał nawet ślad, a mirra wreszcie wzięła się za siebie. ;) I jest dokładnie taka, jak zawsze: kadzidlana, żywa, nęcąca oraz doskonale sucha.
Od pierwszych chwil, gdy agresywne opary przepędzają resztki wosku, przez serce utkane z wielu smug dymu o różnych odcieniach szarości, unoszącego się znad kadzielnic aż po suchą, słodkawą bazę - "zimowa" Myrrhe Ardente okazuje się hedonistycznym, niekończącym się peanem ku czci tytułowej żywicy.

W otwarciu gęsta i ostra, naznaczona akcentami przypraw oraz - co powtarzam do znudzenia - świeżym woskiem, który na szczęście szybko trafia pod pantofel najistotniejszego ze składników mieszanki. :) Który wkrótce rozpoczyna samodzielne, kompletnie jedynowładne rządy. Potrzeba czasu, by zza kadzidlanej kurtyny nieśmiało zaczęły się wyłaniać niezbyt dosłowne nuty słodkie.
Trzeba było prawdziwego talentu, by nie przesłodzić MA, nie ulec pokusie zanurzenia gołębioszarych, gorących tumanów w miodowej mazi. Zamiast tej ostatniej szczęśliwie znalazłam puchatą, śmietankową drzewność, delikatnie podkreśloną cienką, zielonkawą, tonkową kreską. Dzięki nim pustynne żywice - których suchość w miarę upływu czasu coraz bardziej się pogłębia - nie grzęzną w monotonii, lecz wdają się w miły, idealnie niewinny flirt. :) I nawet kiedy w głębi bazy optymistyczna słodycz powoli, acz systematycznie, buduje swoją pozycję, pnąc się w górę małymi kroczkami, nie mam powodów do narzekania. Nie tylko dlatego, iż płonące grudki mirry zawsze będą górą. ;) Po prostu coś się dzieje.

Z perspektywy czasu nie potrafię opędzić się od myśli, jakobym testowała dwie kompozycje z tej samej linii zapachowej, olfaktoryczne rodzeństwo lub kuzynostwo. Jedna Myrrhe Ardente jest w stanie zaprezentować dwa tak różne oblicza w zależności li tylko od otaczającej mnie aury. Czy będzie świeżym i statycznym woskiem, czy hojną smugą kadzidlanego dymu, okraszoną miłą słodyczą - mogę prorokować wyglądając rano przez okno. ;)
Chyba nie muszę pisać, które z mirrowych wcieleń witam chętniej? ;)

Rok produkcji i nos(y): 2008, Isabelle Doyen z pomocą Camille Goutal

Przeznaczenie: uniseksualny zapach o niezbyt grzecznej projekcji. :) Dla miłośników pszczół (latem) oraz suchego kadzidła (zimą), na wszelkie okazje.

Trwałość: od ośmiu do przeszło dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: absolut mirry
Nuta serca: drewno gwajakowe, pszczeli wosk
Nuta bazy: mirra, benzoes, bób tonka
___
Dziś noszę Chergui Lutensa [utwierdzając się w przekonaniu, że to także jest pachnidło zależne od pór roku; latem cudo, teraz - marniutkie piżmowe kakałko :> ].

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://annadannfelt.com/tag/myrrh/
2. http://30manuelme.blogspot.com/2011/01/view-free-digital-playground-movies.html

2 komentarze:

  1. z opisu wynika, że to idealny zapach dla mnie. Uwielbiam zapach wosku pszczelego mam na te okoliczność pod ręką świeczki z naturalnego wosku coby czasem poniuchać:). A kadzidło mniam mniam zawsze mile widziane. Kurde kolejny zapach do listy...

    OdpowiedzUsuń
  2. W takim razie spodoba Ci się na pewno. :)
    Z tymi kolejnymi zapachami do listy strasznie wkurzająca sprawa. Ich zawsze - zawsze - przybywa, zamiast znikać. ;)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )