czwartek, 8 grudnia 2011

Lawenda dla bogów

Sięgając pamięcią wstecz, przywołuję apogeum niegdysiejszej perfumiarskiej mody na kadzidło, podobnej do współczesnej nam oudomanii. :) Te kilka lat temu każda niszowa marka pragnęła posiadać w swoim repertuarze przynajmniej jeden kadzidlany bestseller.
Spółka Lutens-Sheldrake przypomniała wówczas światu swoją kompozycję z połowy lat 90. minionego stulecia. Wyobrażam sobie, że głównym powodem pozostawienia Encens et Lavande w ekskluzywnej, pałacowej linii Lutensyliów wszelakich była chęć podsycenia głodu kadzidła. Sami rozumiecie: moda plus niedostępność równa się gwałtowne, niemal niepohamowane pożądanie. ;)
Jak również oczekiwania wysnute li tylko z własnych wyobrażeń olfaktorycznego cudu.


Dlatego też żądza pojawiła się i u mnie, rzecz jasna dużo później. Być może właśnie z tego powodu nie była zbyt intensywna. Mogłam czekać.
Dzięki temu oszczędzono mi bolesnego rozczarowania, tak zabawnie przelewającego się po rodzimych forach i (części) blogów. ;> Ludziom trudno było ukryć, jak bardzo smuci ich fakt „małokadzidlaności” Encens et Lavande. Pewne rozgoryczenie miałoby oczywiście prawo bytu, gdyby EeL stworzono jako odpowiedź na modę oraz wabik na zapaleńców. Jednak pachnidło powstało zbyt wcześnie, by móc spełnić oba te warunki. Podejrzewam raczej, że miało wpływ na rozwój kadzidlanej mody [niczym l’Eau Trois od Diptyque]. :)

Jako zachęcacz i podsycacz EeL sprawdza się bowiem doskonale.
Z założenia daleko bardziej lawendowy niż kadzidlany, spokojnie ziołowy, wyważony, aromatyczno-paprociowy... męski.
Bach!
Wydało się.

Omawiany aromat nie powstał jako naciągana odpowiedź na aktualną modę, lecz tkwi w ramach spokojnego, nieco staroświeckiego perfumiarstwa, działającego ku chwale konserwatywnej męskiej elegancji. :) Niestety, Drodzy moi.
Podejrzenia o koniunkturalizm nie mają racji bytu.


Choć – kiedy tak siedzę i wwąchuję się we własne przedramię – uświadamiam sobie wkład Kadzidła i Lawendy w rozwój jeszcze jednej olfaktorycznej mody: na minimalizm. Jak z możliwie uszczuplonego zestawu półproduktów wycisnąć maksymalnie wyborny efekt?
Nie był to może wkład szczególnie doniosły, ale teraz, gdy już zdałam sobie zeń sprawę, trudno go nie zauważyć. ;)
Wbrew standardom marki Christopher Sheldrake nie musiał sięgać po cały arsenał pachnących środków, czyniąc EeL kolejnym zabutelkowanym zbiorem tysiąca jeden drobiazgów. ;) Mieszanina jest prosta, strzelista, w jakimś sensie rzeczywiście podniebna, chociaż w tym samym czasie nie traci niczego z typowo Lutensowego sznytu. Co najłatwiej wyczuć zaraz po aplikacji pachnidła na skórę. Wtedy to lawenda jest gęsta, zbita w twardą bryłę, właściwie betonowa, hegemoniczna. Żywa, gorzka szałwia do spółki w rozmarynem tylko utwierdza ten efekt. Zupełnie, jakby akord ziołowy umieszczono w recepturze wyłącznie po to, by umacniał niepodzielną władzę lawendy. Doprawdy, zadziwiający efekt! [Jednocześnie kolejny raz potwierdzający moją tezę o pierwotnie męskim charakterze Kadzidła i Lawendy].

Ani grama słodyczy, niczego z ciepłych, orientalnych nutek. Pachnidło nie bawi się w półsłówka, nie stara się przypochlebiać „kwiatolubom”, fanatykom spalania żywic – tym bardziej. Akord lawendy jest prosty i wszechpotężny, w pewnym sensie samemu stanowiąc o istocie kontaktów między człowiekiem a jego Bogiem. Dlaczego?


Odpowiedź nasuwa się w miarę wydłużania pobytu Encens et Lavande na ludzkiej skórze.
Wówczas aromaty ziół powoli zanikają, zaś tytułowa roślinka stopniowo staje się coraz cieplejsza. Lawenda spalana powoli, w chłodnym, grafitowym dymie: eterycznym oraz gorzkim. Dopiero po naprawdę długim czasie możemy przekonać się, jak zza spalanych bez pośpiechu, suszonych pączków drobnego niebieskiego kwiecia wyłania się pierwszy człon nazwy omawianej dziś wody. :) Kadzidło, niestety lub stety, również pojawiło się w pozycji kompletnie podrzędnej wobec lawendy. Jego zdemaskowanie wynika jedynie z dobrej woli hegemona. ;)
W jednej z chwil orientujemy się, iż spalanie lawendy wymusił brak środków płatniczych. Starodawnej, ubogiej społeczności wiernych, zamieszkującej małą wioskę gdzieś w Prowansji zwyczajnie nie było stać na częste zakupy cennych żywic. :) Dlatego, na niewielkiej podstawie z grudek olibanum i mirry, stareńki ksiądz spalał w trybularzu to, czego w okolicy było pod dostatkiem – lawendę.
Stąd moje wcześniejsze określenie, jakoby drobne kwiatki wzięły na siebie obowiązek zanoszenia modłów ku Niebu.

Encens et Lavande to dzieło statyczne, niezbyt skore do zmian, choć o niezwykle silnej projekcji. Dzięki temu kompozycja potrzebuje naprawdę dużo czasu, by wybrzmieć. Lecz póki to nastąpi czeka nas jeszcze ostatni jej retusz.
Była lawenda z ziołami oraz lawenda ze szczyptą kadzidła. W podstawie czeka na nas lawenda w otoczeniu nut sucho-ziemistych oraz łagodnie animalnych. Susza staje się wyraźna, kiedy tylko ostatnie smużki dymu wzbiją się w górę; towarzyszy jej subtelna ambra: ot, umyte ludzkie ciało, któremu pozwolono wyschnąć na (prawie) świeżym powietrzu. Czasem tu i ówdzie przemknie kadzidlany cień, pojawi się gorzki, ziołowy duch, ale całość pozostaje jasna, głęboka choć najwyżej półprzejrzysta, lekko cierpka, do końca pozbawiona słodyczy.

Wytrawny paprociowiec dla mężczyzn spragnionych kompozycji prostszych, mniej złożonych od tego, czym dysponowały wówczas głównonurtowe perfumerie.
Uniseks i wymóg kadzidła przyszły blisko dekadę później.
Co, rzecz jasna, w żaden sposób nie zmienia współczesnej percepcji aromatu. Warto jednak mieć to wszystko na uwadze, kiedy kolejni zapaleńcy będą przebierać nóżkami w oczekiwaniu na próbkę albo i cały flakon (ważna uwaga: jeśli nie jesteście fanami lawendy, pod żadnym pozorem NIE zamawiajcie „dzwonu” w ciemno!).

Rok produkcji i nos: 1996, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach w zasadzie uniseksualny, wytrawny, efektowny oraz trudny do przeoczenia. :) O znacznej emanacji. Na wszelkie okazje, choć szczególnie przydatny zdaje się za dnia: wiosną, latem, jesienią i zimą.

Trwałość: w granicach piętnastu-szesnastu godzin (lecz najczęściej blisko dwanaście)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

lawenda, szałwia, kadzidło, ambra

___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.dailymail.co.uk/news/article-1296863/Dawn-breaks-business-blooming-Somerset-Lavender-Farm.html
2 http://www.nationalgeographic.com/wallpaper/photography/photos/life-color-purple/purple-fields-ludwig/
3. http://rentinaix.com/wp/regional-guide/midi-pyrenees/

6 komentarzy:

  1. Lawenda nie była moim ukochanym składnikiem, aż do poznania wyżej wymienionego zapachu.
    Obłędny zapach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałem dodać
    jakże przecudowne zdjęcia:)
    mieszkać w takim miejscu....ah
    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  3. piękny opis... przenosi w czasie i przestrzeni. Te prowansalskie pola są tak piękne że, aż kiczowate :P kiedyś na pewno je zobaczę na żywo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jarku - zgadzam się, piękna bestia. :)
    Dziękuję; mnie w dwóch pierwszych brakuje "pełni" z odbiorem EeL, ale nie miałam zbyt wiele czasu na poszukiwania.
    "Tam" jest tyleż pięknie, co gorąco. I w okolicy morza za dużo, jak dla mnie. ;P

    Polu - nie wiem, czy przenosi, wiem, że kompozycja wywołuje naprawdę silne wizje. ;) Ale i tak bardzo Ci dziękuję. :)
    Ja tam kiczu się nie boję, byleby nie waniał tandetą. ;)
    Trzymam kciuki za wakacje!

    OdpowiedzUsuń
  5. Kurcze ten Lutens mocno mnie intryguje bo ja kocham lawendę i kadzidło, a do tego bardzo lubię jego Gris Clair.

    OdpowiedzUsuń
  6. Gris Clair jest jednak nieco mniej dosłowne w lawendowości. :) Tym niemniej polecam EeL, powinno przypaść Ci do gustu w sposób choćby umiarkowany. :)
    Lecz bez pośpiechu. Kiedyś tam, coby zniwelować ewentualne napalenie. ;) Przy nim naprawdę nietrudno o zawód.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )