środa, 23 listopada 2011
Siena zimą
Taaak, zima do nas się zbliża. Wielkimi krokami. [W tym miejscu wkracza Sabbath i zaprowadza porządek, bez litości skopując zimie śnieżynki ;P ]
Cudna, jasna, mroźna zima. Taak...!
Wraca żywioł.
Dziś co nieco o jej toskańskim wcieleniu.
Zaraz, zaraz: jakim toskańskim? ;)
Przecież Toskania dobra jest tylko w lecie, kiedy żar leje się z nieba, gelati spływają nam po palcach, zaś Giotto uśmiecha się, patrząc z nieba, jak kolejne pokolenia pielgrzymów/turystów z zachwytem spoglądają na jego dzieła.
Toskania nie nadaje się do zwiedzania zimą!
I tego należy się trzymać. I o to chodzi. That's, jak mawiają nasi zamorscy przyjaciele, the point. ;)
Jako, że Eau d'Italie wzięło pod swoje skrzydła odzwierciedlenie pewnego toskańskiego miasta z chwili, gdy turyści [w końcu] są daleko, a [nareszcie!] spokojny, wyciszający spacer między średniowiecznymi zabytkami umożliwia podróż w czasie.
Przyznajcie, że idea spaceru po kolejnych podróżniczych mekkach poza sezonem, bez stada zombie z aparatami fotograficznymi w łapach i stale depczących nam po piętach, jest o wiele bardziej kusząca? ;) O ile w ogóle możliwa. Choć czy wówczas nie narzucamy tubylcom swojej obecności bardziej, niż w sezonie, kiedy nawet ceny usług są wyższe, skierowane zawsze ku turystom-uzurpatorom, nie zaś tym, którzy do korzystania z uroków miejsca X teoretycznie mają prawo największe?
Może więc najbardziej rozsądnym wyjściem będzie pozostanie zimą w domu albo zatrzymanie się w Południowym Tyrolu tak, by Siena/Florencja/Piza etc. mogły wreszcie odpocząć?
Ponoć dopiero w zimie można usłyszeć te myśli, które w ciągu reszty roku przykrywa zgiełk codzienności. Tylko w zimie jesteśmy zdolni pojąć samotność oraz poczuć bliskość, zrozumieć szepty i usłyszeć duchy przeszłych pokoleń. Ostatnie z jesiennych liści, splecione w uścisku z aromatem zimnych płatków śniegu, słodko-drzewnych pieczonych kasztanów oraz mroźnego dymu, dają nam wyobrażenie czasu, kiedy rzeczywiście świat zamiera, gdy powinniśmy przystanąć, odetchnąć, spojrzeć za-, przed- oraz wgłąb siebie, starając się siebie zrozumieć.
Sienne l'Hiver marki Eau d'Italie daje nam możliwość olfaktorycznego zapoznania się z nostalgiczną, prawie cmentarną ciszą zimy.
Choć paradoksalnie jest to zima na wsi, nie w wielkim mieście (może za wyjątkiem miast hojnie zaopatrzonych w tereny parkowe).
Kompozycja przez cały czas swego trwania oscyluje wokół chłodnego, metalicznego postumentu, charakterystycznego dla wszystkich dzieł marki.
Otwiera się akcentem silnym i świeżym, uparcie zielonym, na przekór stygnącej ziemi i blednącemu niebu: ziemiste liście fiołka łączą się w całość z irysem, wytrawnym geranium oraz gorzką, esencjonalną wonią czegoś żywego, lecz suchego (z pewnością nie mchu): wetywerii, a może...? Coraz wyraźniejsza staje się czarna, wysmukła strużka dymu.
Wkrótce zieloność znika, a jej miejsce stopniowo zaczyna przejmować puder, równie zimny i względnie mało przyjazny, co uwertura mojego dzisiejszego bohatera. Na szczęście łatwo to wszystko ogrzać; przede wszystkim dzięki upojnym akordom drzewnym, z cedrem, pikantnym sandałowcem oraz miękkim, nieco balsamicznym gwajakiem. Dużą rolę odgrywa, wspomniany wcześniej, dym, który staje się coraz bardziej ciepły, by zakończyć swoje życie jako wstęga palonego olibanum, nęcąca, choć nieczysta, "oszczędnościowo" wsparta mieszanką ziół i przypraw (jałowiec, kolendra, nieco kminku).
Po dalszych godzinach znika i ona, zastąpiona akordem miłym orz jakby słodkim. Czy to pieczone kasztany, czy może nadal gwajak lub ciemna, jakby podwędzana wanilia w stylu Eau Duelle od Diptyque..? Nie wiem, co nawet zbytnio mnie nie martwi. :) Po prostu chłonę specyficzne, ostre acz niedosłowne, celowo niedogrzane wrażenia. Szczególnie, że chłodny dystans, który już-już zdawał się znikać, wrócił i powoli zaczyna odbudowywać nadwątlone cedrowo-wetyweriowo-irysowe, wprost naszpikowane ostrymi włóczniami, mury.
I jak tu dojść do ładu?
Sienne l'Hiver fascynuje, skłania do zadawania pytań, drążenia nurtujących nas kwestii, zadziwiania. Jakkolwiek potrafi to robić tylko i wyłącznie wówczas, gdy temperatura powietrza zbliża się do zera stopni Celsjusza. W cieple Zimowa Siena nuży, obrzydza zimnorybią aurą bądź metaliczno-industrialnym Terminatorem, lękiem podszytym. Dopiero chłód uwydatnia to, co w omawianym zapachu najpiękniejsze - smutki, niedosłowności oraz spleen.
Rok produkcji i nos: 2006, Bertrand Duchaufour
Przeznaczenie: zapach typu uniseks o dość znacznym sillage; dla każdego, komu zimno niestraszne, na wszelkie okazje (mimo, że noszenie go za dnia wydaje się najbardziej stosowne)
Trwałość: od ośmiu do blisko dwunastu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczna
Skład:
Nuta głowy: geranium, liście fiołka, paproć
Nuta serca: białe trufle, irys, olibanum, inne nuty drzewne
Nuta bazy: siano, drewno gwajakowe, labdanum
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.panoramio.com/photo/31212468
2. i 3. http://www.flickr.com/photos/virri76/tags/sienasnow/
[zresztą, polecam wszystkie prace Virri; pocztówkowe, ale przyjemne :) ]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A pewnie, że wkracza. Tylko nie ma czego kopać, bo tu nie Laponia i zima śnieżynki przywdziewa sporadycznie. Normalna, polska zima jest szara, wilgotna, syfiasta, urzekająca nas nieskończonym błotem, posolonymi ulicami, wyglądającymi spod szarego śniegu psimi kupami. :p
OdpowiedzUsuńA w Sienne ja zimy nie czuję. Ale o tym pisałam już. Za to podoba mi się ona bez względu na porę roku. Fajna jest, jak na zimę. ;)
Skoro mieszkasz w niekończącej się opowieści [wróć: niekończącej się aglomeracji ;) ], samaś sobie winna. ;P Zima w lesie, zima w górach, to jest to! :)
OdpowiedzUsuńZaraz przeczytam Twoją recenzję. A że Sienne bardzo ładna, to przynajmniej łączy nasze spojrzenia. :)