czwartek, 15 września 2011

Piekący cwał ;)

Szło jak po grudzie; zupełnie nie wiem, czemu...

Do napisania recenzji Harissy z czerwonej serii Comme des Garçons zabieram się od wczorajszego wieczora, kiedy to przez kilka godzin siedziałam przed monitorem komputera powtarzając w myślach co chwila: "Weźże się wreszcie do roboty!". Wynikiem notorycznego samopoganiania było jedynie wyszukanie ilustracji do wpisu. Tymczasem dziś - żadnych problemów. Normalnie cud! ;)

Podejrzewam, że sekretem mojej wczorajszej niemocy była pora aplikacji pachnidła na skórę.
Jako, że Harissa to skondensowany żywioł. Zastrzyk pobudzających czerwieni, gorącej suchości oraz sympatycznej pikanterii. Rankiem potrafi zdziałać cuda, w magiczny sposób rozdymając nozdrza i rozklejając powieki. :) Wieczorne testy siłą rzeczy męczą, niewiele dając w zamian. Chyba, że szykujemy się na całonocne szaleństwo.

Do niedawna myślałam, iż moim ulubionym perfumowym wcieleniem papryki jest Piment Brûlant z l'Artisan Parfumeur. Harissę, owszem, znałam lecz nie ceniłam zbytnio. Ot, chili i przyprawy; taka sobie mieszanka bez polotu. ;)
Dopiero kilka miesięcy temu przeprosiłam się z własną odlewką i przestałam marudzić. Zwyczajnie nie było kiedy.

Pasta z papryki chili, ziół, czosnku i oliwy przeistoczona w perfumy charakteryzuje się subtelnością sierżanta budzącego swoich podkomendnych. ;) Nie daje nawet chwili na złapanie oddechu lub poskładanie kilku podstawowych myśli. Od razu narzuca zbójeckie tempo, mając gdzieś (na przykład w nosie...), czy za nią nadążamy. To jest po prostu nasz obowiązek!

Od pierwszej chili, gdy tylko kompozycja wpada w przegrody nosowe, zaczyna wiercić się po nich niczym natrętna mucha lub świeży, czarny pieprz. A tą różnicą, że tym razem kichnięcie nie rozwiąże sprawy. Zapach chili z rzymskim kminem i kolendrą atakuje w takt wagnerowskiego Cwału niczym rozszalały ogień. Za efekt małego, wściekłego motorka odpowiada również podkręcający mieszankę dodatek gęstego, nasyconego olejku z czerwonej pomarańczy, zwanej także krwawą, co jeszcze mocniej podkreśla nieco upiorny, szaleńczy charakter Harissy.
Dzieje się dużo i szybko.


Dopiero po dłuższej chwili kompozycja uspokaja się, cichnie nieco, przysycha. Jednocześnie pojawiają się akcenty świeżo-warzywne (koprowaty dzięgiel? a może pomidor?), zaś reszta bohaterów zaczyna schnąć w palącym słońcu Północnej Afryki. Znika wątek cytrusowy, ustępujący miejsca nęcącemu kardamonowi oraz gałce muszkatołowej, może też odrobinie pieprzu..? Chili zestala się w twardą bryłkę, krystaliczną dzięki uszlachetnieniu tytułową mieszanką. Zaś kolendra, zapewne z racji współpracy ze wspomnianymi warzywami, z suchych, okrągłych beżowych ziaren poczyna zmieniać się w żywe zioło. Troszkę w siebie, trochę bazylię a także nasz znany, poczciwy lubczyk. :) Do tego schnąca ostrość! Dużo, dużo krwistej czerwieni.

Przyprawy okalają głównych bohaterów tak ściśle, iż w miarę upływu czasu trudno zauważyć granice między poszczególnymi składnikami. Choć co w tym dziwnego? Harissę, jak pesto, należy ucierać w moździerzu na (w miarę) jednolitą masę. :) Trudno ukryć, że mieszanina jest żywa, bogata, stylowa. Bardziej niż energetyczna, a do tego szalejąca z projekcją.
Istna skoncentrowana energia!
Wiecie przypadkiem, kiedy zasób CdG w Lulua [uwaga! tekst sponsorowany ;P ] powiększy się o serię Czerwoną? ;)

Rok produkcji i nos: 2001, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach uniseks, dla śpiochów i kochanków [skoro pobudza...]. ;) O dość znacznej mocy i polu rażenia, na wszelkie okazje.

Trwałość: średnia; od czterech do ośmiu godzin, choć do górnej granicy dociera stanowczo zbyt rzadko.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

papryczka chili, harissa, czerwona pomarańcza, dzięgiel, kardamon, szafran, gałka muszkatołowa, pomidor
___
Dziś noszę Palazzo eau de toilette od Fendi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://ilblogqb.blogspot.com/2011/02/arabian-heat.html
2. http://www.thedailyspud.com/2009/03/22/spud-sunday-spicy-skins/

8 komentarzy:

  1. O! To na mnie aż taka ostra nie jest. W porównaniu z Harissą spożywczą to wręcz słodziak. ;)
    Mnie bardziej, niż papryka w Harissie urzekł pomidor z goździkami. ;) A od względem żywotności, roślinnej soczystości aromatu Harissa kojarzy mi się z Calmusem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam nic z czerwonej serii, ale opisałaś go zachęcająco :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Sabbath - przeczytałam, a jakże! Jeśli chodzi o spożywcze ostrości, to ja w ogóle jakaś taka nietutejsza: co innym łzy wyciska, mnie szczypie w język zaledwie. ;) Zatem wierzę na słowo. :)
    A wiesz, że tych goździków nie czułam, dopóki mnie nie poinformowałaś? ;) Pomidora "jako takiego" też nie umiem wychwycić. Chemia.. :)
    Calamus soczysty, ale inaczej, bardziej świeżo, choć liniowym świeżaczkiem to on nie jest. Kolejna różnica.

    Skarbku - zatem i Ty powinnaś być zainteresowana jak najszybszym poszerzeniem oferty Krakowiaków. ;) Dziękuję pięknie za komplement.

    OdpowiedzUsuń
  4. Na mnie rozwijają się w podobnym kierunku.
    W kwestii postrzegania ostrości też jestem "nietutejsza" (świetne określenie!), tylko odwrotnie. To co dla innych ledwo ledwo ostrawe mnie u mnie powoduje spazmy, potoki łez, wyciek z nosa i seplenienie, bo mi język cierpnie. No masakra. Daj się zaprosić na obiad z taką przypadłością. :]

    A seria Red zacna jest. Niech ściągną całą. Poza Rose może...

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiedźmo, sprawdziłam Loverdose. Nie zrobił na mnie wrażenia, taki zwykły słodziak, nie czuję w ogóle anyżu, tylko wszechobecną słodycz. Być może przetestuję jeszcze raz, na spokojnie, bo wczoraj to było wariacko i w pośpiechu.
    Niestety, Eau d'Ikar nie znalazłam. Ale będę polować !

    OdpowiedzUsuń
  6. Sabbath - kiedyś o tym wspominałaś, że źle reagujesz na wszelką ostrość na talerzu. Bywa i tak; w każdym razie jeśli weźmie się nas dwie, wychodzi średnia krajowa. ;)
    Z Red nie znam Róży ani Goździka, ale reszta grzechu jest warta. :)

    Darla - dzięki za info. Czyli potwierdzasz brak anyżu? Przyznam się teraz, że to niego głównie chodziło, gdy Cię pytałam. ;) Co do kompozycji, to w pierwszej chwili mnie ujęła, później daje się nosić, choć bez rewelacji, a pod koniec nuży i nie mogę sie doczekać, kiedy wreszcie zniknie. ;) Co nie zmienia faktu, że na tle dotychczasowych Diesli i tak wygląda korzystnie. :) Jeśli Tobie jednak nie przypadnie do gustu, to się nie zmuszaj do kolejnych testów, broń boziu! Jest wiele oryginalniejszych pachnideł.
    Poluj, bo przynajmniej poznać warto! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Potwierdzam brak anyżu, niestety. To prawda, w porównaniu z innymi Dieslami to jest majstersztyk. Przetestuję jeszcze raz, tym razem monopolowo, bo mnie męczy ten anyż, chciałabym go wyczuć , a wczoraj miałam na drugiej ręce jeszcze Ange ou Demon. Ange ou Demon pod koniec jest nawet odrobinę niszowe...

    OdpowiedzUsuń
  8. Ach, nowego Anioła to, przyznam się, widziałam na półce ale świadomie zignorowałam, nie marnując nawet blottera. Najwyraźniej popełniłam błąd. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )