poniedziałek, 26 września 2011

Korzenne wspomnienie dzieciństwa

Maść tygrysia. Rozgrzewające, przeciwbólowe, gojące rany i łagodzące obrażenia panaceum na wszystko; azjatycki amol. ;)


W PRL-u znana jako "maść z kotkiem", popularna we wszystkich kręgach, co zmieniło się wraz z końcem władzy ludowej i otwarciem rynku (także farmaceutycznego) na równie mityczny i upragniony Zachód. Niestety; ponieważ "maść z kotkiem" zapamiętałam jako jeden z najpiękniejszych zapachów mojego wczesnego dzieciństwa. :) Cudny, rewelacyjny, obłędny.
W swym afekcie ku "tygryskowi" posuwałam się nawet do tego, iż podkradałam mały, okrągły i czerwony pojemniczek, by z lubością wdychać upajającą woń zawartości, a nawet wcierać ją w skórę, aby towarzyszyła mi nawet wtedy, gdy ktoś z dorosłych odkryje brak puszki, a następnie z całym okrucieństwem pozbawi mnie pachnącej mazi.
Szczęśliwie dziś z dostępem do maści tygrysiej nie wiążą się żadne kłopoty. Wystarczy paszport, znajomi w Londynie lub... konto w serwisie aukcyjnym. ;) Albo... trochę więcej pieniędzy niezbędnych, by móc cieszyć się perfumami Esprit du Tigre marki Heeley.

Czasami, z rozbrajającą naiwnością, zastanawiam się, jak komuś woń maści tygrysiej może się nie podobać? Jak skojarzenia z nią mogą przywoływać przykre wspomnienia bólu, cierpień i fatalnego samopoczucia? Przecież "kotek" pachnie tak bosko! ;)
Najwyraźniej już od najmłodszych lat przejawiałam ciągoty ku aromatom, które do współczesnego europejskiego pojmowania świeżości pasują niczym pięść do nosa.

Pierwotna receptura maści tygrysiej została opracowana w latach 70. XIX wieku w birmańskim Rangunie, podówczas kolonii brytyjskiej [pamiętacie W osiemdziesiąt dni dookoła świata? ;) ], przez zielarza nazwiskiem Aw Chu Kin. W swoim sklepie sprzedawał środki przeciwbólowe, których pojemniki ozdobione by podobizną tygrysa, tamtejszego tradycyjnego symbolu siły oraz energii życiowej.
Pół wieku później synowie zielarza rozszerzyli działalność, otwierając w Singapurze fabrykę skalibrowaną na poważną, przemysłową skalę. Jej mury opuszczały puszeczki pełne mazidła według ojcowskiej receptury (najpewniej już odpowiednio zreformowanej, jak znam życie).
I tak wszystko się zaczęło.

Moc, lecznicza ale i marketingowa, maści brała się z substancji tworzących kultowe panaceum. W jego skład trafiły bowiem: antyseptyczny eugenol, występujący w cynamonie lub goździkach, znieczulający, chłodzący oraz udrażniający drogi oddechowe mentol, przeciwbólowy i odkażający olejek kajeputowy czy rozgrzewająca kamfora. Jednocześnie każdy ze składników maści miał silne zaplecze w postaci roli w tamtejszej kulturze ludowej, z grubsza odpowiadające naszym uczuciom ku rumiankowi, mniszkowi lekarskiemu bądź tripletowi czosnek-mleko-miód. :) Zaś w myśl alchemii tantrycznej kamfora, a także aloes, szafran i sandałowiec pomagały należycie czcić boga Śiwę.
Mam nadzieję, że ów mini-wywód pomoże zrozumieć olbrzymią karierę maści tygrysiej, w krajach azjatyckich i dalej. :) Przy okazji chciałabym zaprzeczyć pewnemu mitowi: do produkcji maści tygrysiej nie wykorzystuje się żadnej części ciała tygrysa. Jest on, jak wspomniałam wcześniej, wyłącznie logo produktu oraz małym handlowym podstępem; fakt, że w kulturze europejskiej niezbyt czytelnym.


Esprit du Tigre Heeley'a skupia w sobie najlepsze cechy "maści z kotkiem": jest potężnym przyprawowcem ze świeżo-balsamicznym akcentem. Rzeczywiście, kompozycja nie bawi się w żadne subtelności, nie udaje milusiego świeżaczka "dla każdego". Z impetem uderza prosto w nozdrza, atakując je prężną, nietypową - bo przyprawową - świeżością, powstałą dzięki znacznemu udziałowi mięty oraz kamfory. Te wytrwale wwirowują się wgłąb przegród nosowych, wyganiając zeń nie tylko katar, lecz również wszystkie inne wonie. Równie istotny jest korzenny eugenol, znacznie bardziej goździkowy niż cynamonowy, eteryczny, czarowny. Jednocześnie zwiewny i mocarny.
Nieco później do głosu dochodzi ekspansywny, ostry kardamon a także co nieco pieprzu. Goździki otaczają kardamon i kamforę woalem w ciepłych barwach, półprzejrzystym i dość lekkim. Mięta powoli odchodzi w cień; to także zasługa kardamonu, który przejmuje jej rolę małego, uroczego psotnika. :) Gdzieś w tle wyczuwam nuty żywiczne: galbanum a może benzoes? Albo... smocza krew. ;) Choć nie ma po co się zastanawiać, bo kadzidło okazuje sie widmowe; pojawia się i znika po chwili, zabierając ze sobą pieprz i miętę. A może to nie mięta, tylko eukaliptus? Lub aloes?
Z czasem kompozycja staje się coraz bardziej jednolita, utarta na pastę ze znacznym (jak w rzeczywistości) dodatkiem wazeliny albo jakiegoś w miarę neutralnego w zapachu oleju. Kamfora stapia się w całość z cynamonem i goździkami, kardamon staje się bardziej statyczny, skory do układów. Wszystko razem wygrywa finał cichy oraz nad podziw dyskretny. Nadal zauważalny, lecz znacznie bliższy skórze, szlachetniejszy, starannie dobierający środki wyrazu. Równie wyśmienity, co przepotężne otwarcie.

Kiedyś napisałam, że od kamfory w Esprit du Tigre wolę tę bogatą, słodko-korzenną w ujęciu z Lutensowego Serge Noire. I nadal sporo w tym prawdy; wszak szalony, maksymalistyczny, niemal-kiczowaty styl Christophera Sheldrake'a bliski jest mojemu sercu. Białe organiczne kryształy rzeczywiście zostały potraktowane przezeń bardziej "artystycznie", z większa finezją. Lecz, gdybym miała wybierać, chyba jednak poproszę o kamforę i goździki z maści tygrysiej. Jest "inna", mniej typowa, bardziej dosłowna.
Dzięki Tygrysiej Duszy (vel. Duchowi Tygrysa ;) ) wróciło moje dzieciństwo z drobnym nosem wtulonym w okrągłą, aluminiową puszeczkę.

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, dla wszystkich miłośników dosłownego perfumeryjnego Orientu i wszelkich jego dziwactw. ;) Z początku o długim sillage, z czasem staje się bliski ludzkiej skórze. Na wszelkie okazje, choć stosowniejsze wydają się te mniej formalne. [moc skojarzenia potrafi być obezwładniająca: jeszcze ktoś podprowadzi Was pod drzwi gabinetu lekarskiego; i co wtedy? ;) ]

Trwałość: od siedmiu do ponad dwunastu-trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: mięta, kamfora
Nuta serca: kardamon, goździki, pieprz
Nuta bazy: wetyweria, cynamon
___
Dziś noszę Lyric Man od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.swistak.pl/a11771915,TIGER-BALM-RED-10-g-Masc-Tygrysia.html
[ciekawa aukcja :) lokalizacja Sprzedającego (czy przedmiotu?) to, cytuję: "BANGKOK, Thailand, Śląskie". Niniejszym pozdrawiam wszystkich tajskich Ślązaków! :) ]
2. http://www.the-gallery-of-china.com/chinese-tiger-painting-11.html
3. http://www.vectorstock.com/royalty-free-vector/chinese-new-year-tiger-vector-123139

4 komentarze:

  1. Fakt, że oryginał z niego;) Warty poznania ale nosić globalnie, mieć flszkę posiadać i używać chyba bym nie potrafiła. A Ty piszesz że Serge Noire też kamfora? Popatrz, ja nie uświadczyłam...
    A maści z tygryskiem babcia miała pół szuflady, potem jak znikł z ryneczku , to sporo ludzi przerzucił sie na Amol, był swego czasu całkiem popularny ale aż takiej kriery jak maść nie zrobił;))

    OdpowiedzUsuń
  2. potwierdzam.Serge Noire również posiada kamforowe niuanse,a maść z tygrysem pamiętam doskonale,
    wszak była przebojem kilka sezonów:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś wspaniała. Czekałem na recenzję kolejnego Heeleya, bo jestem wielkim fanem tej marki. Niekoniecznie akurat tej kamfory, ale Cardinal bije na głowę wszystkich i wszystko; te ichniejsze propozycje dla kobiet i nawet ten zapach morski również są godne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Skarbku - to najpewniej kwestia skojarzeń; moje jest tak cudne, że nie mam ochoty rezygnować z Tygryska. :) Ano jest, i to całkiem sporo.
    Właśnie, Amol: TO był prawdziwy koszmar mojego dzieciństwa, choć zapach - sam w sobie - nie jest przecież zły. ;) Tak jakoś "historycznie" utrafiłam.

    Jarku - prawdziwy bestseller. :) Gorszy od wzmiankowanego amolu tylko w tym, że maści nie wolno stosować doustnie. :)

    Lovahu, który nienawidzi [interesujący opis ;) ] - dziękuję. :) Choć z tego, co piszesz, wspaniałość chodzi dziś bardzo tanio: skoro wystarczy napisać o Heeleyu... ;>
    Zgadzam się, że Cardinal jest rewelacyjny, imo lepszy od Avignonu; bardziej krystaliczny i zimny. Co bardzo mu pasuje.
    W ogóle to bardzo przyzwoita marka jest. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )