wtorek, 19 lipca 2011

Jesienne porządki


Na przekór aurze postanowiłam zająć się dziś nieco mniej pogodnymi klimatami. W końcu nadmiar słońca szkodzi, wypalając synapsy w naszych mózgach. ;P A do tego dopuścić nie możemy. Dlatego piszę do Was z pokoju o zasłoniętych oknach, a za jakąś godzinkę rozwalę się na hamaku rozpiętym między dwoma rozłożystymi świerkami, w doskonale zacienionym miejscu. Przy czterdziestu stopniach w cieniu (jak w ostatnią niedzielę) to jedyny sposób, bym nie zeszła w konwulsjach. ;)
Ratuję się przed latem wszelkimi możliwymi sposobami. Jednym z nich są perfumy, jakich żaden szanujący się Europejczyk nie wdzieje na się w okresie, gdy ostro przygrzewa słoneczko. Co w mojej opinii ma sens równie wielki, jak siedzenie w pełnym słońcu, pojenie siebie wodą mineralną i cierpienie. Bo pocimy się jak szczury, bo serducho kołacze, bo w ustach wiecznie sucho. Więc pijemy dalej, nakręcając błędne koło. Ale ja nie o tym miałam...

Perfumy. W czasie, kiedy większość współplemieńców niczym ognia unika kontaktu z pachnidłami ciężkimi, orientalnymi, hojnie zaopatrzonymi w akcenty dymne, kadzidlane, przyprawowe, podrasowane nutami wytrawnych alkoholi, wyżej podpisana zlewa się nimi obficie. Nie dość, że odczarowują najstraszniejszą porę roku [poważnie!], to jeszcze nagradzają mnie za okazane zaufanie, układając się jak najpiękniej.
Sympatyczną spalonkę serwuje między innymi imć Christopher Brosius w potrawie o wdzięcznej nazwie Burning Leaves. ;) Zapach, który miał za zadanie zobrazować woń palonych liści klonu, opadłych z drzew, następnie zgrabionych na kupkę i zutylizowanych. Nie jestem pewna, czy to klon, ale uchwycenie aromatu spopielających się właśnie obumarłych szczątków przedstawiciela świata flory wyszło na piątkę z plusem. Tak bardzo dosłowne jest omawiane dziś pachnidło.
Owszem, mogą być i liście klonu, kasztanowca, bzu, ale równie dobrze siano lub łodygi i liście ziemniaków. Pewne jest jedno: ktoś gorliwie spala tu jakieś przyschnięte rośliny.
Z tego też powodu mam opory przed nazwaniem Burning Leaves "kompozycją"; równie średnio pasuje doń termin"perfumy" [CB musiał poczuć się chwilowo spełniony w swojej nienawiści ;) ]. Za to jako dosłowna interpretacja tematu zapach sprawdza się znakomicie: nieco mleczny, ostry, bez pardonu wgryzający się w narządy zmysłów, choć daleki od wyciskania łez. Prosty i silny. Jednak podejrzanie za mało agresywny, szybko wtulający się w skórę, pokorniejący. Z pozycji zachłannego dymu samo-degradujący się do roli niezbyt intensywnej tabaki, która wpada w nos, chwilę się pokręci, odetka na moment przegrody i - znika. To duży minus, dzięki któremu nie planuję dłuższej z Palonymi Liśćmi znajomości.

Lecz w kategorii "odstraszacz promieni słonecznych" zasługuje BL na wysoką notę i list pochwalny. :) Gdybyż tylko na tym polegało zadanie perfum, które noszę latem!

Rok produkcji i nos: 2005, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, z definicji niezbyt formalny. Rzeczywiście tak nietypowy, że trudno rozpatrywać go w stereotypowych kategoriach "perfumowania", ciała bądź czegokolwiek innego.

Trwałość: od czterech do ponad sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: hmm... drzewno-aromatyczna?

Skład:

palone liście klonu
___
Dziś noszę Ambre Russe od Parfum d'Empire.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://intricateart.com/burning-leaves/


* * *
Przypominam o koniach w potrzebie! Centaurus pragnie uratować życie klaczy, która może paść ofiarą wyjątkowo perfidnego procederu. Bo konie nie są w naszej kulturze zwierzętami tucznymi, prawda?
O pomoc tym razem prosi zwierzę bezimienne, które swoje pierwsze w życiu imię otrzymało dopiero od działaczy fundacji - Gala.
Nie bądźmy obojętni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )