wtorek, 24 maja 2011

Życie wieczne

Spokojnie, obejdzie się bez teologii. ;) Chodzi o życie wieczne w sensie dużo bardziej przyziemnym.
Jako, że dziś chciałabym oficjalnie zainaugurować współpracę z moim nowym dostarczycielem próbek. :) Na pierwszy ogień "zgarnęłam" zapach nietypowy, oniryczny oraz silny, będący objawieniem stuprocentowego vintage, modnego wszak ostatnimi czasy na zagranicznych bogach perfumowych, a i moim prywatnym gustom nieobcego. Skoro więc od jakiegoś czasu nieśmiało zeń flirtuję uznałam, że czas najwyższy rzucić się na głęboką wodę.

Przed Państwem La Fuite des Heures marki Balenciaga!

I tak oto wyjaśniło się, skąd wzięłam tytułową frazę. :)
Fuite des Heures, w krajach anglosaskich znana jako Fleeting Moment czyli Ulotna Chwila, w sposób jednoznaczny kieruje nasze myśli ku wspomnieniom, marzeniom, snom; ku skrawkom słów, obrazów, dźwięków, zapachów, emocji, wrażeń wyrytych gdzieś w zakamarkach mózgu i nawoływanych ponownie, by na jeszcze jedną, krótką chwilę przywrócić je życiu. Wiemy jednak doskonale, iż nawet najdoskonalsze wspomnienie nie zdoła nam zastąpić doświadczania na bieżąco, prawdziwego życia jako, że choćby i najczulej pielęgnowane, z czasem zaczyna blaknąć, zacierać się, tracić na szczegółowości i odchodzić, pozostawiając po sobie jedynie fantom w postaci strzępów wrażeń, pojedynczych kadrów obrazu czy wyrwanych już z kontekstu słów. Poskładanie ich z powrotem w logiczną całość jest zadaniem godnym najlepszego ze śledczych. :)
Dlatego tak zależy nam na wszelkich dostępnych formach zapamiętywania wydarzeń. O ile uwiecznienie dla potomności czyichś słów lub czynów dzięki słowu pisanemu nie stanowi większego kłopotu, o tyle ludzkie procesy poznawcze pozostają zdumiewająco bezradne i mało chłonne wobec wszelkiego rodzaju doznań zmysłowych. Najczęściej wiemy o nich jedynie, że "były" i potrzeba nam nadzwyczaj silnego bodźca, byśmy dzięki nim mogli uruchomić lawinę wspomnień [słynna proustowska magdalenka :) ]. Z prostym opisaniem minionych zdarzeń za pomocą słów jest dużo łatwiej, prawda?
Stąd szalona popularność fotografii, filmu, nagrań dźwiękowych; stąd pragnienie zachowania koloru na "utrwalaczach wizualnych" i coraz częstsze próby stworzenia np. telewizora przekazującego także zapachy. A kiedy nie było nowoczesnej technologii, ludzkość musiała zadowolić się sugestywnym malarstwem. Ciekawym jego nurtem są przedstawienia martwych natur, czyli udoskonalonego przez tradycję niderlandzką, przesyconego symbolizmem i motywami wanitatywnymi "cichego, nieruchomego życia". La Fuite des Heures: Ulotne Chwile. :)

Jak to zwykle bywa z zapachami retro, współczesnemu użytkownikowi trudno jest powiedzieć coś wiążącego o poszczególnych nutach kompozycji. A cóż dopiero, gdy ma się do czynienia z pachnidłem zabutelkowanym przed pięćdziesięciu laty!
Z pewnością najprościej jest odłożyć na bok recenzenckie obsesje, nerwowe tiki tudzież detektywistyczne natręctwa i po prostu zacząć chłonąć wrażenia. Iść na żywioł. Dzięki temu już po chwili od aplikacji okazuje się, że nie warto wierzyć w te wszystkie legendy o gęstej chmurze aldehydów-dusicieli, mającej do szczętu obrzydzić życie każdemu kto liczy sobie mniej, niż osiemdziesiąt pięć lat. Nic bardziej mylnego! Przynajmniej FdH nie są takie [choć poznałam już klika dawno wycofanych zapachów i mogę zapewnić Was, że żaden jeszcze mnie nie zabił].
Owszem, chmura molekuł znanych z legendarnej Piątki Chanel gdzies tam sobie fruwa, ale generalnie już od pierwszych chwil jest lekka i mocno przerzedzona, by w miarę upływu czasu zredukować się prawie do zera. Nie taki diabeł straszny. ;) I wkrótce po wyparowaniu pierwszej dawki legendarnych wzmacniaczy efektu mamy okazję wsłuchać się w przepiękną sonatę, mistrzowsko skomponowaną i wirtuozersko zagraną, tak wdzięczną i czystą, że właściwie wzruszającą. Naprawdę rzadkiej urody.
Czuć, że za Fuite.. stoi najprawdziwsza Mistrzyni w swoim fachu.
Bowiem tylko geniusz potrafi stworzyć taką kompozycję zapachową: zioła schnące w słonecznym blasku, kwiaty, których przestrzenność jednocześnie zadziwia i kusi, skórę, co wcale skórą nie jest. Kiedy dodać do tego piżmo mydlące, choć najwyższej jakości oraz ambrę, która cudownie łączy się z bursztynem [tak, naprawdę z bursztynem; zbliżonym do znanego z Baltic Amber Voluspy, jeno mniej ostrego], wówczas okazuje się, iż dano nam obcować z najprawdziwszą Sztuką. No i jest jeszcze coś.
Słodycz, jakiej współcześnie nigdzie nie znajdziecie.

Zapomnijcie o cukierkowych słodziakach, tandetnych owockach, duszącym toffi czy oklepanych czekoladkach. Niech Wam w głowie nawet nie powstanie myśl o chemicznych landrynach, pyszniących się dziś na półkach perfumerii i w damskich toaletkach. Takie skojarzenia obrażają słodycz Ulotnych Chwil.
Ta bowiem jest miękka, załamująca światło; cicha i oniryczna, jakby nieco przykurzona. Łagodna, choć jawnie zdystansowana. Myślę, że jest to zasługa irysa, którego ostre nutki co rusz pobrzmiewają nieco głośniej od reszty. Ciekawie tez układa się wspomniana wcześniej współpraca ambry i bursztynu, czyli upojnych, słodko-aksamitnych odzwierzęcych utrwalaczy z intensywną, metaliczno-balsamiczną zastygniętą żywicą. No i jest jeszcze piżmo, którego bałam się przed swoim pierwszym z omawianym pachnidłem spotkaniem: jednocześnie czyste, mydlane i świetliste, miłe dla nosa (ponownie zgaduję istotny wkład usłużnych aldehydów :) ), w typie Louanges Profanes z asortymentu Perfumerii Generalnej. Na to wszystko nakłada się spokojna, statyczna i zaskakująco dyskretna woń skóry, może zamszu: nieco "przewiana", permanentna, stylowa. Brak tu dosłowności najgłośniejszego produktu Piver czy dusznego klimatu skóry od Parfum d'Empire. Wszystko jest spokojne, statyczne, głębokie. Wyrównane, choć zawierające w sobie kilka ciekawych punktów zaczepienia. Godzące sprzeczności, wdzięczne, żywe; mistrzowsko rozegrane w niuansach. Chwila złapana w sieć.

Woń Fuite des Heures jest jednocześnie ciepła, chłodna, gustowna i prosta; zmysłowa, lecz efektowna i budząca respekt. To ewidentnie stare perfumy; nie da się ukryć, że pochodzą z czasów, gdy w świat zapachów nie zwykło się wprowadzać nieopierzonych pensjonarek czy egzaltowanych czytelniczek Trędowatej, chadzających "na fajfy do magla", jak pisał Słonimski. :)
Zero tandety, żadnych tanich chwytów pod publiczkę i żenującego pseudo-duchowego ekshibicjonizmu kolorowej prasy. Czysta prostota płynąca z oczywistego dla wszystkich zainteresowanych wyrafinowania.
Wiecie, taka naturalność, której osiągnięcie wymaga godzin ciężkiej pracy.


Rok produkcji i nos: 1949, Germaine Cellier

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, dziś spokojnie mógłby zostać uznany za uniseks. Efektowny, bliski skórze, nienachalnie zmysłowy; wymarzony na Bardzo Ważne Okazje i inne spotkania formalne (ale z wieczorem w domowych pieleszach też się nie gryzie :) ).

Trwałość: do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

irys, jaśmin, siano, szara ambra, piżmo, bursztyn, aldehydy, tymianek, anyż, skóra i pewnie jeszcze wiele innych składników (aż się prosi o jakieś drewno czy żywice)
___
Dziś noszę Impérial Opoponax marki Les Néréides.

P.S.
Ważniejsze ilustracje:
1. Feston z kwiatów i owoców, pędzla artysty o nazwisku Jan Davidsz de Heem (powstały gdzieś w latach 1635-84).
2. Martwa natura ze szparagami, autorstwa Adriaena Coorte (rok 1697).
3. Martwa natura z kwiatami w szklanym naczyniu, pędzla Jana Brueghela Starszego (między rokiem 1578 a 1625).
Wszystkie pochodzą z internetowego katalogu zbiorów Rijksmuseum i polecam kliknąć w każdą z zamieszczonych wyżej reprodukcji, by móc przyjrzeć jej się z bliska. :)

12 komentarzy:

  1. Pojęcia nie mam jak to się stało że nie znam tego zapachu, może dlatego że poszłam w stronę dziwadeł nie wiedzieć czemu ;) Spokojna i dyskretna woń skóry brzmi niezwykle kusząco... przetestuję na pewno:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopisane do listy "dla Skarbka". :) Bo jeszcze mam.
    Też początkowo poszłam za dziwadłami i to jest w sporej części Wasza wina! ;P To jest naprawdę bardzo przyjemna i noszalna wersja skóry.

    OdpowiedzUsuń
  3. o matko! to Ty masz mię na liście jakiejś?;>> Nasza wina, nasza wina...;D Ale ja się "nawracam" ,owszem mam i lubię nadal te "dziwadła" ale strasznie-jak już Ci pisałam ciągnie mnie do zwyczajnych bardziej dostępnych i przystępnych woni :) Dybię na najnowszy zapach Balenciagi też, znasz może? warto potestować według Ciebie?
    A skórę to ja lubię, zamszyk też owszem;) Przyznaję się np do używania Dzinga i Kelly Caleche, z wielką radością zlewam się Daim Blond, lubiłam też skórkę Demeterową, ale nie mam już;( Pewnie jeszcze coś tam "skórowego" mam,ale chwilowo nie chcę tego wiedzieć nawet;>

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ależ klasycznie u Ciebie ostatnio i stylowo! Co zrobiłaś z Wiedżmą? ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Skarbku - no ba! Na krótkiej. ;> Skoro się nawracasz, nie będę Cię egzorcyzmować. ;) Najnowszej Balenciagi nie znam, bo ostatnio jakoś rozmijałam się z Douglasami, Sephorami i Marionnaud (dlatego Twój post o Różanej Infuzji mnie zmotywował - na razie biernie, ale do końca tygodnia będzie i czynnie; wtedy dam Ci znać, czy jestem zainteresowana próbką).
    Skóra potrafi być naprawdę wdzięcznym składnikiem; cieszę się, że ją lubisz. Tym sposobem utwierdzasz mnie w przesłaniu Ci kapki Fuite des Heures. Ze wspomnianych przez Ciebie nie kojarzę tylko skóry od Demeter, reszta w swojej klasie świetna.. na innych. ;>

    Sabbath - okoliczności ostatnio wymagają, abym wiedźmę chowała pod maską. Ale ona nadal jest i chichocze dyszkantem. ;) Zawsze można jeszcze walnąć jakąś banalną bzdurką o kobiecej zmienności. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. No ja myślę, że można. Kobieta zmienną jest, bo tylko krowa nie zmienia poglądów, ergo: jest różnica między kobietą, a krową. :ppp

    OdpowiedzUsuń
  8. Jest jeszcze jedna: nigdy nie widziałam łaciatej kobiety. ;P Bo mężczyzn tak, choćby na zdjęciach. Rogi zaś miewają wszyscy po równo. Kopyta i ogony niektórzy, a są i tacy, którzy po sobie potrafią zostawić jedynie śmierdzącą niespodziankę. ;)
    BTW słyszałaś o deserze o nazwie spotted dick? ;>

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja widziałam. To się nazywa bielactwo albo inne zaburzenia z pigmentacją. Widziałam też ludzi poparzonych.

    Co do deseru - nie słyszałam. Słyszałam o sutkach Wenus. :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Fakt, poparzenia.. Zapomniałam.

    Deserów nazwanych na cześć damskich piersi jest więcej. Znam nawet ciasto zatytułowane seksistowsko i rasistowsko naraz. Ludzie to mają inwencję twórczą. :) ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Przypomniałam sobie, że niedawno robiłam sutki Wenus. Czytałam ponownie "Czekoladę" i mnie natchnęło. :) Wyszły niezbyt atrakcyjne wizualnie, ale za to smakowały super! Myślę, że fakt dodania do masy kapki koniaku ma z tym coś wspólnego.. ;)
    Za to syfilityka nie odważę się sama wytworzyć.

    OdpowiedzUsuń
  12. Syfilityka?? Oesu!
    "Czekolada"? Taki film z Deppem? Nuda. A Depp brzydal. :ppp
    Sutki Wenus znam z "Amadeusza". :)

    A ten seksistowsko rasistowski to wiem, jaki jest. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )