środa, 4 maja 2011

Regionalizm i opoponaks

Każdy podróżnik, który zwiedzając Polskę zapuści się na jej południowy zachód, na tereny kanciastego cypla Ziemi Kłodzkiej, wbijającego się klinem w Republikę Czeską, prędzej czy później musi trafić do jednego z licznych uzdrowisk regionu, parków przyrodniczych oraz innych turystycznych atrakcji. Ikonicznym miasteczkiem tego regionu jest Kudowa-Zdrój, położona tuż przy granicy czeskiej urocza mieścina o niepowtarzalnym uroku i lekko niedzisiejszym klimacie. Blisko stąd do Gór Stołowych, Wambierzyc, a do Pragi, przy dobrych wiatrach, możemy dotrzeć w jakieś dwie godziny. Urokliwe miasteczko może też poszczycić jedynym na ziemiach Polski ossuarium, słynną Kaplicą Czaszek, zbudowaną na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku jako miejsce spoczynku ponad trzydziestu tysięcy ofiar wojen i epidemii pustoszących okolicę na przestrzeni kilku stuleci. W kaplicy zebrano kości, które przez lata poniewierały się po polach i lasach, które co jakiś czas "rodziła" ziemia.
Czemu o tym piszę?

Ponieważ w tym miasteczku, niczym w pryzmacie, szczególnie łatwo daje się uchwycić istotę dziejów mojej małej ojczyzny, bez większego wysiłku można obejrzeć i zrozumieć poszczególne wątki skomplikowanej historii Dolnego Śląska, silnie splecione pasma pokręconych losów czterech państw oraz znacznie okazalszej liczby narodów, których życie i śmierć złożyły się na dzisiejsze doświadczenie dolnośląskości.
Czego [z całym należnym szacunkiem] nie potrafi pojąć osoba, która od piętnastu pokoleń siedzi w tej samej okolicy. Zresztą, nie jest to warunek konieczny dla braku zrozumienia: wszak mało kto dziś zadaje sobie trud, by zechcieć odróżnić Śląsk Dolny od Górnego czy Opolskiego. "Co za różnica? Śląsk to Śląsk". Wybaczcie Kochani, ale takie myślenie jest doskonałym przykładem, jak twierdził ksiądz Tischner, trzeciej góralskiej prawdy. :)
Aby zrozumieć, co dokładnie mam na myśli, wystarczy nie tylko zaliczyć wizytę w Kaplicy Czaszek i wysłuchać ze zrozumieniem przewodnickiego wykładu o czeskim księdzu, pruskim dziedzicu, Szwedach, Tatarach, miejscowym sołtysie z czasów wojny siedmioletniej (oraz jego żonie), okazać szacunek kościom, ale tez zajrzeć za kaplicę. Bo bez tego nigdy nie pojmiecie, jak niezwykłe potrafią być najnowsze dzieje mojego wspaniałego regionu...


Czegoś takiego często tu się nie ogląda. Nagrobki osób zmarłych przed 1945 rokiem już dziesiątki lat temu posłużyły za darmowe źródło kamienia. Co komu po grobach, którymi i tak nikt się nie opiekuje? Dopiero ostatnie kilkanaście lat stało się okresem wzmożonego dbania o niemiecką tożsamość Dolnego Śląska: nawiązywania kontaktów z dawnymi mieszkańcami naszych domów i miejscowości, wizyt i rewizyt, odbudowy pomników, tworzenia izb pamiątek, a po cmentarzach - lapidariów, powstałych z resztek płyt nagrobnych naszych "sąsiadów sprzed czterdziestego piątego" jak to pięknie ujęła Olga Tokarczuk. Widok zadbanych niemieckich nagrobków oraz grobów rodzinnych, w których nowsze daty śmierci wykraczają nieraz daleko poza "rok zerowy" to cenny widok, zarazem egzotyczny oraz do bólu bliski. Zawsze zaś - ważny.
Skąd rzadka dbałość o czermneńskie pamiątki najnowszej historii? Ciekawych odsyłam do samodzielnych poszukiwań. :)

Sama zaś po powyższym, bodaj najdłuższym w dziejach Pracowni wstępie, zajmę się opisem perfum, które budzą we mnie patriotycznego ducha. Nieco przekornie stawiam na pachnidło francuskie, miękko wibrujące, przyprawowe i żywiczne zarazem. To Eau Lente marki Diptyque.


Zapach jest bez wątpienia piękny. Kiedy jeszcze dodam, że przywodzi mi na myśl niezrównane Messe de Minuit Etro, moją prywatną apoteozę niskich gór, starych zamków, dżdżystej aury oraz magnetycznego piękna dziejów zaklętych w krajobrazie, wówczas jasne staje się, że odtąd niemal każde słowo pisać będę na kolanach. ;) Po raz kolejny wpadając w zachwyt nad ziemią, na której przyszło mi żyć.

Eau Lente to kolejna pozycja z serii pachnideł wielowarstwowych, wymagających i wybiórczo uprzejmych. Pozbawiona kwiatowego lizusostwa, przekorna, przyprawowa; dla mnie lekka i przyjemna, jakkolwiek zdaję sobie sprawę z jej ewidentnej złośliwości. Wszak czysta wredota mieszanki ujawnia się choćby w nazwie, zawieszonej gdzieś między "wiosną" a "gnidą". ;) W tym kontekście omawiany zapach przypomina mi sławną i osławioną Czarną Serżę Lutensa. Mój nos potrafi nawet wychwycić podobnie zinterpretowaną kamforę, której przecież brak w spisach nut EL.
Szczęśliwie nie muszę się długo głowić nad rozwiązaniem zagadki; albowiem podobne efekty potrafi zmajstrować połączenie cynamonu, goździków, kardamonu i nut żywicznych. Rzadki rodzaj poezji: boskie, skończenie piękne, świeże przyprawy. Miodzio!

Po pewnym czasie mieszanina spuszcza z tonu, przestaje prowokacyjnie wirować i pokazuje, czym jest naprawdę. Dopiero wówczas mam okazję poznać wszystkie aspekty jej spokojnej, miękkiej i (prawie) delikatnej świetlistości. Uch! Jest się czym zachwycać. :)


Doskonale zbilansowana, aromatyczna, eteryczna, drapieżna, subtelna, dystansująca, lekko stęchła, czasami świeża, kobieca oraz męska. Uduchowiona i spokojna, chociaż mająca chrapkę na wszelkie sąsiednie terytoria. Uderzająca prosto do głowy, podbijająca serce i... rozkwaszająca niechętne jej nosy. ;) A wszystko to dzieje się naraz i po prostu, bez cienia tłumaczeń, bez żalu.
Utrudniająca koncentrację i ułatwiająca skupienie. Tak, tak, to wszystko jest możliwe. ;) Wystarczy jedynie przestać kombinować, na siłę wsadzać zapach do odpowiednich przegródek, głowić się nad jego przynależnością. Bo Eau Lente jest taka, jaką my chcielibyśmy ją widzieć. Ot, i cały sekret.

Mnie odpowiadają wszystkie jej sprzeczności, cieszę się nimi i wprost nie mogę się doczekać, co też pokaże mi po kolejnej aplikacji na skórę. Szczęśliwie bodaj zawsze zajmuje pozycję podrzędną, skupiając się na podkreślaniu tych cech mojego samopoczucia, które chciałabym uwydatnić. Oto jeszcze jeden ze zbioru zapachów, które nosimy wyłącznie "dla siebie", nie oglądając się na zdanie ciotek-klotek, chóru wujów, nielubianych znajomych czy stada użytkowników komunikacji miejskiej. Odziana w Eau Lente chrzanię ich z doskonałą obojętnością na twarzy. ;) Zbyt wielu marnuje życie swoje i innych zastanawiając się, "co ludzie powiedzą". EL, podobnie jak cała bateria żywico-drzewniaków, pomaga mi po prostu cieszyć się życiem.

Zwłaszcza wtedy, gdy aromat staje się ciepły, upojny, delikatnie słodki i kadzidlany. Palony opoponaks miesza się z przyprawami oraz czymś w stylu sosnowych igieł, dając całość zbliżoną do finału Etrowej Pasterki; wyczuwam bardzo bliskie pokrewieństwo. Gdybyż ono mi przeszkadzało! Wówczas, wzorem zblazowanego towarzystwa, mogłabym prychnąć słówko czy dwa o kompozycyjnej wtórności i odejść w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń. ;P
Tymczasem figa z makiem. Przypadło mi do gustu to kamforowe Messe, ten słodkawy cynamon, niesztampowe ujęcie słodkiej mirry. Eau Lente okazała się być kolejnym wcieleniem sympatycznej, nieprzytłaczającej świeżości.

Łączenie sprzeczności, umiejętność słuchania i rozmowy, konieczność porozumienia ponad podziałami i odważne poszukiwanie własnej drogi - właśnie one charakteryzują współczesny dolnośląski regionalizm. Doświadczenie dialogu, wyrosłe z braku innych możliwości pokojowego rozstrzygania konfliktów oraz ukryta opcja niemiecko-austriacko-czesko-celtycka: oto, proszę Państwa, my. :)
Łączenie sprzeczności, całkiem jak w przypadku Eau Lente.


Rok produkcji i nos(y): 1986, Desmond Knox-Leet oraz Serge Kalouguine
[jak mam nie mieć słabości do własnego rówieśnika? ;) ]

Przeznaczenie: kapitalnie wyrównany uniseks, bez wahań w żadną ze stron; o nieprzesadnym sillage, na dowolne okazje.

Trwałość: do ok. piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: cynamon
Nuta serca: kmin rzymski, gałka muszkatołowa, goździki (przyprawa)
Nuta bazy: opoponaks
___
Dziś noszę Mitsouko od Guerlain.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Twardy dysk; fotografia mojego autorstwa.
2. http://czarnagoraspa.pl/galeria,ziemiaklodzka.html
3. http://www.youandyourwedding.co.uk/real-weddings/autumn/elegant-vintage-wedding-in-bath-1217868

10 komentarzy:

  1. Ojapierni9czę. Patriotyczne Eau Lente? Rozwalanie nagrobków? Pokojowe rozstrzyganie konfliktów narodowościowych? Powiem szczerze, po takiej rekomendacji spierniczałabym od tego zapachu galopem. Dobrze, że znam i dlatego zgodzę się z Tobą, ze piekny, że nietypowy, że mocny i nie ma charakteru lizusa. No i w ogóle się zgodzę, bo skojarzenia każdy ma własne i własne tez ma odchyły od normy.
    I nie, nie krytykuję wcale - u mnie było gorzej. ;)))

    OdpowiedzUsuń
  2. A, bo Ty dziwna jesteś.. ;))
    Poważnie: mam jawnego kręćka na punkcie własnego regionu i jawnie go obnoszę po świecie. No i potrafię "zawłaszczać" sobie populane terminy, reinterpretując je po swojemu. Dlatego mój patriotyzm (czy matriotyzm :) ) nigdy nie będzie miał wiele wspólnego z pompatyczną hucpą, składaniem wieńców, okolicznościowymi akademiami i całym tym kramem. Ogólnie: luzik..
    Co do bezkrwawości, to mam na myśli raczej częste niemal całkowite wymiany ludności regionu, od najazdu Tatarów w 1241, albo i wcześniejsze. Oraz to, że w końcu trzeba było dojść do jako-takiego porozumienia, z braku innego wyjścia. Innymi słowy: wojna wojną, ale ulice sprzątać ktoś musi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście, że jestem dziwna! To jest we mnie najfajniejsze. :ppp

    Definicje terminów, postrzeganie ogólnie obowiązujących norm, własna interpretacja wydarzeń i wyciąganie z nich niebanalnych wniosków... To chyba charakteryzuje kreatywne osobowości. Tak przynajmniej sadzę.
    A patriotyzm nie jest niczym wstydliwym. Dopóki nie postrzegamy go jak Pis i PiSowscy koalicjanci z LPR czy Samoobrony: jako nacjonalizm, obowiązkową ksenofobię, urzędowa dyskryminację i dążenie do izolacji. Tyle, ze to NIE jest patriotyzm, ale mam wrażenie, że o tym już gawędziłyśmy kiedyś... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyli po prostu adoptowaliście sobie niemieckich przodków? Ciekawe.
    Pozdrawiam,
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
  5. Sabbath - kreatywnych? Może; ale na pewno tych, których nie zadowalają gotowe wnioski do wykucia i cudowne recepty na wszystko.
    Co do drugiej sprawy, 1000% zgody. :) Że też Cię "ukryta opcja" nie naprowadziła! Ale w końcu Ty też nią jesteś, więc nic dziwnego, że siedzisz cicho. ;P
    Moherowa koalicja: co to były za czasy! ;)) Znana chińska klątwa nadal się sprawdza. :)

    Dori - adoptowaliśmy przodków? A wiesz, że to dobre określenie? :)
    W pewnym sensie tak. I nie wszyscy przecież. W końcu regionalizm dopiero się rodzi, ale to problem w skali całego państwa. Trudno po półwieczu PRL oderwać się od myśli o pełnej zależności od warszawskich pyszałków. Lecz jestem dobrej myśli i wierzę, że wszystko przed nami [jak i przed resztą regionów naszego kraju :) ].
    Pozdrawiam również

    OdpowiedzUsuń
  6. Niezmiernie mnie cieszy, że nie jestem osamotniony w opiewaniu bogactwa kulturowego swojego regionu. Jako rodowity Hirschberger doskonale wiem co masz na myśli. Tym bardziej ciężko jest mi pojąć, jak to możliwe, że w promieniu 100km nie znajdę ani jednego autentycznego śląskiego Gasthausu, a bez problemu dostanę pseudo-góralską golonkę z pseudo-góralskiej karczmy z pseudo-góralską muzyką...

    OdpowiedzUsuń
  7. Więc witam sąsiada (trochę dalszego, ale to nieważne)!
    Taa, zapomniałeś wspomnieć jeszcze o zespołach pseudoludowych, celebrujących folk niewiadomojaki w strojach skądkolwiek. ;) A raczej glam-folk, bo z prawdziwymi pieśniami ludowymi zwykle nie ma toto wiele wspólnego.
    Co do gasthausów, wiedz, że kiedyś miałam w planach stworzenie takiego w okolicach Walimia, Rzeczki, Głuszycy... I się rozbiłam o mur; ale nic to, jeszcze będę swój miała, z kuchnią jak należy i bez radia Eska (RMF, Zet, ...). Choć do jodłowania raczej się nie przekonam. ;)
    Zaś góralszczyzna najpewniej stąd, że jeśli chciałeś w latach powiedzmy 80. postawić budynek z drewna, to najbliżsi specjaliści żyli od Beskidu Śląskiego i Żywieckiego na południowy wschód. A ci specjaliści nie zwykli zarzucać metody. Dalej już poszło gładko po matrycy.
    Zresztą, góry to góry, czyż nie? [aż chciałoby się dodać, że "królowa, k.., jest tylko jedna!" ;) ]
    Długa droga przed nami.

    OdpowiedzUsuń
  8. Folkowy misz-masz akurat nie dziwi specjalnie, bo trudno, żeby urodzone na Wołyniu albo w Siedmiogrodzie babuleńki śpiewały "Horst-Wessel Lied" :) Ale już zamiłowanie do odwołań "góralskich" (czyli de facto podhalańskich) wśród gestorów turystyki żenuje. Księstwo Kłodzkie jeszcze się temu opiera, ale w Karkonoszach to prawdziwa plaga. Karpacz obrzydzili mi już całkowicie, a i moja ukochana Szklarska opiera się temu "trendowi" coraz słabiej.

    OdpowiedzUsuń
  9. Kiedy tu nie o miszmasz chodzi; on, jak zwykle, bywa twórczy. Zastanawiam się, czy kiedyś wsłuchiwałeś się w tekst takiej czy innej piosnki naszych dzielnych "zespołów ludowych"? To czysta taśmowa cepelia, niczym świątki i góralskie chatynki od Zakopca do samego Bałtyku (właśnie, bo to problem w skali kraju; nasz jedyny prawdziwy ethnos, który zdołał - dzięki ojcu Witkacego - wytworzyć odrębną, "czystą" sztukę).
    Smutne jest, że autentyczne pradawne pieśni zostały zapomniane, w miarę upływu lat albo z premedytacją. Czemu? Ot choćby jedna z bardziej wyrazistych, bodaj ze Świętokrzyskiego, będąca spowiedzią dziewczyny, która rodziła nieślubne dzieci i je zabijała. Jedno zakopała pod progiem, jednym nakarmiła świnie i dalej w równie uroczym klimacie. Ale nie, to razi naszych wrażliwców, takie narracje należy zapomnieć. Lepsza będzie wtórna, nijaka papka. To samo w architekturze; lokalne zabytki niszczeją, a Gołębiewski i spółka stawiają potwory; w nawiązaniu do Karpacza, który faktycznie dołuje.

    OdpowiedzUsuń
  10. Aaaaaa, oto chodziło. Faktycznie to trochę "turbo folk" w stylu "oj diridi dana" i do tego pod hasłem "wsi spokojna, wsi wesoła".
    Co do zabytków to u nas, w kotlinie, akurat zapanowała "moda" na Pałace i dużo, albo już odnowiono, albo planuje się wyremontować. Choć to i tak tylko ułamek tego co już zdążyliśmy przez 50 lat zapuścić...

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )