Kurczę, ilość zapachów do zrecenzowania rośnie w zastraszającym tempie, w odróżnieniu od ilości wolnego czasu. No ale cóż; kto jedzie powoli, zajedzie dalej, jak zwykli mawiać bracia Moskale. ;)
Dziś na przykład postanowiłam zająć się dwoma zapachy od najbardziej steampunkowej perfumiarki, jaką znam, czyli od Dawn Spencer Hurwitz. Skąd wzięłam to skojarzenie? Już tłumaczę: choć podpis olfaktoryczny nie jest niczym rzadkim w świecie twórców zapachów, to przecież charakterystyczny rys kompozycji DSH Perfumes rzeczywiście jest niezwykły a przez to zapadający w pamięć.
Autorka co prawda zdaje się nawiązywać do Wielkich Tradycji Perfumiarstwa, zachodniego oraz wschodniego - i udaje jej się to, dzięki wyraźnemu naturalistyczno-romantycznemu sznytowi jej dzieł - jednak trudno nie zauważyć wyrazistych, rysowanych mocną, tłustą kreską konturów techniczno-futurystycznych. A kiedy dodamy do siebie romantyzm, historyczność tematu oraz fascynację techniką sprzed stu lat otrzymujemy właśnie steampunk. :)
Właśnie je daje się zauważyć w Vintage Patchouly oraz Dirty Rose.
Na początek pachnidło paczulowe, które nawet strona internetowa twórczyni określa jako po prostu Patchouli (choć i pierwsza z nazw się pojawia, na pierwszym zresztą miejscu ;) ); myślę więc, że poprawne są oba tytuły. Lecz to drobiazg, uwaga na marginesie.
Faktycznie należałoby zająć się pachnidłem, ostrym, przejrzystym, drapiącym w nozdrza. Od pierwszych chwil na skórze wyraźnie paczulowym ale i rozświetlonym przez oślepiający blask cytrusów wspomaganych przez różane geranium. Te jednak szybko znikają, ustępując miejsca paczuli piwnicznemu ale przecież suchemu, głównie dzięki dodatkowi naturalistycznego tytoniu, znanego choćby z Fougère Bengale marki Parfum d'Empire. Ów duet początkowo zdaje się dominować nad olfaktoryczną sceną, szybko jednak wraca doń róża gęsta, nieco przyprawowa, rozgrzana ciepłem akordów cielesnych. A także drewna, pojawiające się jako nuty gładkie, pełne, lekko oleiste: charakterystyczny aromat indyjskiego sandałowca (w gatunku Tam Dao od Diptyque albo Santal de Mysore Lutensa), pastelowobrunatne [to w ogóle jest możliwe w naturze?], nienachalnie ciepło-słodkie palisandrowe deski, szacowny, postarzany cedr o nieco drzazgowatej naturze, parę grudek bliżej nieokreślonych żywic... Zlewa się to z tytoniem, paczuli oraz różą, tworząc całość nawiązującą charakterem do klimatycznego India shopu o podwyższonym standardzie - czyli do luksusowego składu mebli kolonialnych. :)
I kiedy wydawać by się mogło, że zaraz utonę w hedonistycznym rozleniwieniu Vintage Patchouly, otoczona nie tylko wspomnianą wyżej mieszanką nut ale dodatkowo i lekką goryczką piżma, złamaną przez słodycz labdanum oraz złocistą pełnię szarej ambry, pojawia się zgrzyt. Jakaś dziwna, metaliczna nuta; rozgrzane opiłki a potem kropla tłustego, ciemnego smaru, która pod wpływem orientalnego ciepła kompozycji rozszerza swoją objętość i brudzi całość piramidy zapachowej. Przegania różę, pozostawiając z niej tylko cień niby-korzennych przypraw, układa cenne zamorskie meble byle jak, na kupie, nie martwiąc się o ich stan i po raz kolejny wybija na pierwszy plan duet paczuli z tytoniem. Łączy je z ledwie zarysowaną słodyczą akordu ambrowego, posypuje szczyptą soli i - podkłada pod spód całkiem sporo metalicznego żaru. Pomyślcie tylko: co za piekielny smar! ;) Nie wiedziałabym, co to za cholerstwo, gdybym już kiedyś nie spotkała na swojej drodze Al Ward Al Musk od Rasasi, piżma czarnego, drapieżnego oraz niemal bliźniaczego do aromatu i klimatu paliw kopalnych. Najwyraźniej Dawn Spencer Hurwitz świetnie wie, skąd czerpać "inne", nieoklepane wzory. :)
A po kilkudziesięciu minutach od aplikacji wszystkie akordy Patchouli czy też Vintage Patchouly i tak zlewają się całość, w jedną, orientalną bryłę o tysiącach ścian i milionach kątów, do cna wysuszoną dodatkiem naturalnego mchu dębowego. To on po raz ostatni zmienia strukturę mieszanki, nieomal liofilizując wszystkie jej składniki; tak, że w ostatnich chwilach czujemy już tylko rozgrzane, drzewno-metaliczne wióry, dalekie wspomnienie słodycz, soli oraz nut cielesnych jak również... paczuli z tytoniem. Kiedy resztę składników pozbawić płynu, ich suchość natychmiast pokazuje się na powierzchni, nawet pomimo ewidentnego osłabienia obu nut.
I jest dobrze. Najpierw zamaszyście, potem dostojnie i z większym umiarem, przez krótki moment anarchii aż po bazę niezbyt pozorną ale energetyczną. Nie mogłam nie polubić Vintage Patchouly. :)
Podobne uczucie żywię zresztą i do drugiej z dzisiejszych bohaterów, Dirty Rose (a raczej, jak chciałaby sama producentka, dirty ROSE), różyczki równie - może nawet bardziej? - skomplikowanej oraz naprawdę, naprawdę niegrzecznej. ;) Jedną z najważniejszych wad omawianej mieszaniny stanowi fakt, że niełatwo o niej pisać. Nie pozwala się, skubana, zamknąć w słowach; umyka próbom "rozbiórki" zarówno merytorycznej, na poszczególne akordy i składniki, jak i tej bardziej emocjonalnej. Róża piękna, o rogatej duszy i naprawdę (jak głosi slogan ze strony internetowej DSH) niepodobna do żadnej innej.
Kiedy w otarciu wyczułam kwiat ciemny, nasycony ale już powoli zmieniający się w suchy olejek albo składnik różano-drzewnego potpourri i otoczony gęstymi splotami tłustych, nieprzejrzystych kadzideł wraz z czymś przypominającym jednocześnie miodowe labdanum oraz kastoreum, podejrzewałam ducha typowo "balowego" [wiecie, od Bal à Versailles marki Jean Desprez ], czyli woni staroświecko-orientalnej ale ciążącej ku gęstej, naturalistycznej stronie ludzkiej zmysłowości. Szybko okazało się jednak, że to błąd. Dirty Rose świadomie trzyma się z daleka od wszelkich jednoznacznie cielesnych klimatów, "brud" zgrzanych i podnieconych ciał zastępując "brudem" kadzideł gęstych oraz podejrzanie oleistych. Zresztą i sama róża zmienia się niczym w kalejdoskopie: z gęstej dąży ku suchości, by potem wtopić się w klimaty wetyweriowo-popielisto-żywiczne (trochę jak opisywana niedawno Bitter Rose, Broken Spear marki D.S. & Durga), jeszcze później nabiera balsamicznej głębi dzięki dodatkowi nut drzewnych o proweniencji identycznej, co w opisywanym wcześniej przypadku, by na koniec zmienić się w drogi, pozbawiony słodyczy i dosyć abstrakcyjny puder do ciała zrobiony z różanego pyłku. Brakuje tu chyba tylko dwóch jej wcieleń: róży słodkiej, konfiturowej oraz zmienionej w najtańszą paczulową oranżadkę [czyli de facto także przesłodzonej :] ].
Na razie opis Brudnej Różyczki był całkiem prosty; teraz dopiero zaczynają się kłopoty. ;) Bo jak mam opisać jej towarzyszy w tych wszystkich fazach, skoro poszczególne składniki owej wody są tak bardzo niechętne analizie? Nie potrafię określić, w którym momencie drewna bogate, o woni nasyconej ale w sumie spokojnej i miękkiej (jak sandałowiec, palisander czy gwajak) przechodzą w bardziej gorzkie tony? I czy robię to same z siebie, wspomagane drzazgami innych drzew a może ich żywicami? Lub jakimś gorzkim, przesuszonym zielem? Bo o ile potrafię określić, że zgorzknienie (jakkolwiek nieprzyjemnie brzmi) następuje gdzieś w dojrzałym sercu kompozycji, zaś żywiczno-mszyste przesuszenie okazuje się zasługą bazy, cała reszta przecież uparcie pozostaje niejasna. Zapach-zagadka. Steampunkowa Enigma [zaraz zaraz, przecież i oryginalna Enigma miała w sobie coś z tej stylistyki! Jej uparta tajemniczość, wszystkie te wirniki, zębatki, przekładki oraz inne naoliwione części to najprawdziwszy steampunk; rzecz jasna dosyć upiorny ale zawsze]. :)
Wielowymiarowa tajemnica o cedrowo-wetyweriowo-żywiczno-metalicznym zakończeniu, pięknie zwieńczonym ciemnością wędzonej skory oraz wiązkami słonego ambrowo-labdanowego światła. Kobieca wersja tytułowej stylistyki...? Nie wiem ale to bardzo możliwe.
Grunt, że mnie zachwyca!
Lorieno, dzięki za próbkę! :*
Vintage Patchouly (Patchouli)
Rok produkcji i nos: ??, Dawn Spencer Hurwitz
Przeznaczenie: zapach uniseksualny dla miłośników perfum niszowych, gdyż trudno inaczej określić pachnidło, w którym akordy balsamiczne łączą się z ambitnie drzewnymi oraz industrialnymi. O sillage z początku dużym, później redukującym się aż do postaci gęstej, wyrazistej aury, by finalnie osiąść na skórze jako zwarta, niemal twarda skorupa.
Na okazje, jakie sobie zaplanujecie. :)
Trwałość: testowałam edp (na skórze wyraźna przez osiem-dziesięć godzin) oraz ekstrakt, który utrzymuje się na ciele od dwunastu godzin aż do doby.
Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna (oraz drzewna)
Skład:
Nuta głowy: bergamotka, palisander
Nuta serca: marokańska róża, indyjski sandałowiec, paczuli
Nuta bazy: tytoń, drewno sandałowe [?], drewno cedrowe, szara ambra oraz akord ambrowy, labdanum, mech dębowy, benzoes
Dirty Rose
Rok produkcji i nos: 2010, Dawn Spencer Hurwitz
Przeznaczenie: zapachu typu uniseks (choć spotkałam się także z pozostałymi specyfikacjami ;) jednak przyjmijmy, że dane perfumy są męskie albo kobiece w zależności od płci osoby, która aktualnie z nich korzysta :) ). Początkowo tworzy gęstą oraz bogatą aurę, skracającą się w miarę upływu czasu by ostatecznie zawisnąć tuż nad ludzką skórą.
Na okazje Bardzo Ważne oraz oficjalne - ale równie dobrze sprawdza się podczas ich całkowitych przeciwieństw, zatem jak zwykle: musicie osądzić sami. :)
Trwałość: nieco słabsza od VP, choć co prawda poznałam tylko wodę perfumowaną; ogólnie utrzymuje się na moim ciele od sześciu do ośmiu lub dziewięciu godzin.
Grupa olfaktoryczna: drzewno-kwiatowa (oraz orientalna)
Skład:
Nuta głowy: bergamotka, egipskie geranium, czerwony pieprz, ziele angielskie, mastyks, palisander
Nuta serca: drewno Buddy, zwane też fałszywym sandałowcem, absolut róży majowej, destylat róży francuskiej (czyli po prostu dzikiej róży :) ), kłącze irysa, olibanum, labdanum, paczuli, drewno sandałowe, drewno cedru wirginijskiego
Nuta bazy: absolut tytoniu, mirra, oud, styraks, pąk czarnej porzeczki, wetyweria, drewno gwajakowe, drewno cyprysa japońskiego Hiba, szara ambra, mech dębowy, skóra
___
Dziś Silver marki Al Haramain.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.wallpaperpin.com/wallpaper/1615x1052/steampunk-fun-steampunk-wallpaper-20847.html
2. http://pintaw.com/hallway-paper-victoriana-uploads-content-steampunk-wallpapers-for-desktop/
O żesz. Tak opisałaś owe kompozycje, że aż pomyślałam - co za pokusa, by je zilustrować obrazkowo! To by były duftarty - pomieszanie realizmu i abstrakcji, przewidywalności i tajemnicy. Format zdecydowanie duży, zamaszysty artystyczny gest - pędzel najgrubszy i najcieńszy byłyby w robocie, wiele warstw farby, spod jednej prześwieca druga.
OdpowiedzUsuńO żesz!
Ojej, duftarty z tego byłyby boskie! :) Tak sądzę, znaczy się. ;) Nawet zaocznie opisujesz te obrazy tak pięknie, że chyba już nie mam innego wyjścia, jak poprosić Cię o przesłanie mi na mejla Twojego adresu. :)
UsuńWiedźmo, mój mail jest na stronie - wpisz neyman.pl i w kontakcie będzie wszystko, bo już nieraz próbowałam napisać do Ciebie ale pojawiają się techniczne problemy...
OdpowiedzUsuńTechniczne? O kurczę, ale przecież wystarczy skopiować adres do swojej poczty (przynajmniej ja tak zawsze robię, nie uznaję programów do pisania mejli).
UsuńW takim razie postaram się skrobnąć coś do Ciebie przed końcem weekendu. :)
SKOPIOWAĆ! [bije się w czoło]
Usuń