No i wyszło szydło z worka! ;)
Kiedy w ostatniej notce przywoływałam chóry anielskie, miałam wyjątkowo niecny zamiar. ;D Ponieważ przez trzy kolejne wpisy, licząc od dzisiejszego, zamierzam zagłębić się w uniwersum całej* anielskiej rodziny, której początek dało genialne, ukochane przez jednych i znienawidzone przez drugich, najprawdziwsze Dzieło przez wielkie D, powstałe w roku 1992 i na trwałe zapisane w annałach sztuki olfaktorycznej. O nim jednak opowiem dopiero na samym końcu a zacznę od kwiatowej serii Garden of Stars, wód powszechnie uważanych za najbardziej proste, przyjazne wcielenia kultowego Anioła. Czy słusznie?
Przekonajmy się razem. :)
Zgodnie z kolejnością alfabetyczną jako pierwszy opisu doczekał się Angel le Lys, dziecię o charakterystycznych rysach twarzy wielkiego rodzica, obdarzone wszelako własnym, dosyć wyraźnym charakterkiem. ;) Gdyż prawdę mówiąc perfumy omawianej serii mogą poszczycić się charakterkiem właśnie; na charakter trzeba sobie zapracować.
Liliowy Anioł jest na najlepszej ku temu drodze. W otwarciu bliźniaczo podobny do pierwowzoru choć nie aż tak gęsty i zadziorny. Już od pierwszych chwil daje się zauważyć białokwiatową jasność oraz gęsta, kleistą, krystaliczną słodycz miodu wspieranego przez ciemną wanilię. W miarę upływu czasu paczulowo-czekoladowe anielskie geny (wspomagane matową a piekąca goryczą gałki muszkatołowej) słabną, pozwalając zastąpić się nutom opisanym w poprzednim zdaniu. Lys staje się pachnidłem bardziej kremowym, lżejszym ale tez paradoksalnie nieco bardziej barwnym od monochromatycznego w sumie oryginału. Wodno-kwiatowy akcent zapewnia głębszy oddech, konwalia oddaje młodzieńczy charakter wody, zaś hiacynt rozjaśnia jej strumienie suchym, przytłumionym ale i tak jasnym światłem. Na znaczeniu zyskuje także słodycz wanilii, która dzięki dodatkowi bobu tonka nie musi już pozować na dystyngowaną damę o dymnym obliczu. Zaś prawem kontrastu do opisanych "umilaczy" kompozycji, głębię zapewniają jej ciemnozłoty akord ambrowy (z wyraźną domieszką akordów drzewnych) wraz z paczulową, charakterystyczną dla Angela bazą; co nieco fascynującej ciemności udało się uzyskać dzięki dorzuceniu do czarodziejskiego kotła kilku ziaren rozkruszonego w moździerzu kminku, nadającego całości gorzkiej głębi, która jednak nie jest w stanie wybić się ponad słodko-białokwiatowo-paczulowy, nieco duszący trzon kompozycji.
Angel le Lys to niezły zapach, wyrazisty oraz trwały [innym zresztą być nie może], jednak nie potrafię pozbyć się wrażenia, że jest to pachnidło nie dla każdego, nawet jeżeli chodzi o zdeklarowanych fanów pierwszego z Aniołów. Naprawdę go lubię ale potrafię wziąć poprawkę na fakt, że olfaktoryczna duszność tudzież przeładowanie nie każdemu mogą przypaść do gustu.
Spróbować jednak warto!
Z kolei Angel Pivoine wydaje się być najmniej wiernym oryginałowi elementem serii Garden of Stars; projektujący go Olivier Cresp do zadanego tematu podszedł z ewidentną swobodą. I zdaje się, że miłośnicy oryginalnej formuły pierwszego Angela raczej nie są mu za to szczególnie wdzięczni. ;) [Na podstronach międzynarodowej Fragrantiki to właśnie Anioł Piwoniowy, ze wszystkich elementów kwiatowej serii, może pochwalić się proporcjonalnie największą ilością głosów na "dislike"]. Ja jednak nie mogę się z nimi zgodzić: ostatecznie to właśnie Cresp ma największe ze wszystkich prawo do swobodnego traktowania mitu Angela, jest wszak współtwórcą jego oryginalnej receptury. Czy więc nie miał prawa, w oparciu o własne notatki sprzed lat, stworzyć "czegoś nowego", być może nawiązując do zarzuconego wówczas pomysłu?
Uważam, że tak - i dlatego podchodzę do Pivoine z dużą dozą tolerancji oraz sympatii.
Obserwując pachnidło z dystansu, w oderwaniu od naszych wyobrażeń trudno nie dostrzec, jak bardzo jest przyjemne. Jak również zwyczajnie, konwencjonalnie ładne.
Oto otrzymujemy soczysty, wyraźnie piwoniowy floriental, łatwo wyczuwalny chociaż łagodny; w otwarciu sowicie okraszony dodatkiem utartych na proszek przypraw, głównie niewymienianego w spisach nut kminu oraz dosłownie odrobiną pikantnego, wirującego w nozdrzach pieprzu. Otaczają one zieloniutka, kuszącą słodkim sokiem białą piwonię, dodatkowo wspieraną przez wściekle majowe konwalie. ;) Musi minąć dobrych kilka minut, aby pachnidło ogrzało się, wyciszyło roślinną soczystość a tym samym - pozwoliło zaistnieć typowo anielskiej paczuli na dyskretnej drzewnej bazie, ładnej i łatwo wyczuwalnej, jednak znaczniej delikatniejszej, niż można oczekiwać. Tu nie da się ominąć kwiatów, nie sposób zignorować ich słodyczy. Ponieważ to ich słodycz celebrujemy, nie Angelową. Kiedy docieramy do bazy Pivoine i obok paczuli ze wspomnianym dyskretnym wsparciem drewna pojawiają się kwiatowe pyłki, wówczas jasnym staje się, że tym razem uniknęliśmy dosadnej, nieco toksycznej, zadziornej gęstwiny anielskiego gourmand. Całość bowiem staje się bardziej pastelowa; słodkie kwiaty, paczuli, drewna a także cień zmysłowego, burego kminu stopniowo rozpływają się w delikatnym, ciepłym oraz suchym powietrzu.
Warto dać Angel Pivoine szansę aby móc przekonać się, że "inne" niekoniecznie znaczy "gorsze".
Czy to nie ironia, że ten element serii, który powszechnie uznano za najbardziej wierny oryginałowi, dołączył do niej jako ostatni, z rocznym poślizgiem? O analogiach nie mówi się zresztą bez powodu. Angel la Rose, bo o niego chodzi, oprócz konfiturowo-suszkowego różanego otwarcia może poszczycić się także paczuli, gorzką czekoladą, karmelem, wanilią oraz kumaryną - czyli tym wszystkim, co wpłynęło na przełomowy charakter klasyka z 1992 roku. To właśnie one decydują o kompleksowym, prawdziwe hedonistycznym pięknie Różanego.
Który jednak nie byłby sobą, gdyby nie wspomniane już słodko-różane, wsparte puchatą wanilią otwarcie, ożywione delikatnie pikantnym różowym pieprzem oraz z miejsca wtopione w sypkie wytrawne kakao oraz gęsty i ciepły, lejący się karmel. Mniej tu paczulowych zadziorów oraz innych "trupich" [jak chce część z Was ;> ] akordów za to więcej spokojnego, bezpiecznego klimatu deserowego. Róża naturalnie, jakby z gracją wtapia się w resztę mieszaniny, głownie dzięki gęstej, uroczo słodkiej śliwce, będącej daleką krewniaczką fioletowego owocu z klasycznego Poison Diora oraz Venezii Laury Biagiotti [chociaż ta jakościowo stoi na zupełnie innym poziomie]. W bazie znajdujemy więcej kumarynowo-paczulowej suchości, przyjemnie łączącej się z apetycznym różanym deserem, tworzącej wokół siebie całkiem sporą, trochę futrzaną a trochę fluoryzującą karminem. Zagadką twórcy Rose jest, jak przy opisanej przestronności mieszaniny udało się zamknąć w pachnidle komfortową, bardzo intymną bliskość, coś bardzo przyjemnego oraz kojącego; najpewniej chodzi o spokojną, nienarzucającą się otoczeniu aurę, jaką aromat wytwarza ale czy tylko o nią...?
Mam wrażenie, że Angel la Rose to po prostu najbardziej przymilne, najbezpieczniejsze ze wszystkich wcieleń pierwowzoru. Takie, jakie na moje skórze zwykło pokazywać się w nieliczne dni a za którym mimo wszystko się tęskni. Czyż zatem kogokolwiek będzie w stanie zdziwić wiadomość, iż Róża to jedyne perfumy z serii Garden of Stars, które posiadam w wersji pełnowymiarowej? ;)
Ostatnią częścią ogrodowej kolekcji jest Angel Violette, czyli pudrowo-zielona fiołkowa delikatność na subtelnie zarysowanej, typowo Aniołowej bazie. Rozpoczynająca się oddechem miękkiego i pastelowego fiołkowego pudru na leciutkiej paczulowo-drzewnej podstawie, przywodzącego na myśl dotykanie miękkiego aksamitu. Jednak wrażenie to znika już po kilku sekundach; na szczęście, gdyż ratuje to Fiołkowego od popadnięcia w oklepaną zmysłowość-pościelowość. ;) Zamiast delikatnego pudru pojawia się natomiast akord zimnego, nawet odrobinę paliwowego fiołkowego liścia, łamiący konwencję a jednocześnie swoją przekorą nawiązujący do rogatego charakteru Angela edp.
Wrażenia ostrego, szklisto-igiełkowego fiołkowego dysonansu nie jest w stanie rozmyć nawet znacznie dosłodzenie kompozycji oraz skąpanie paczuli z drewnami (z których potrafię nazwać chyba tylko cedr; i ambroksan ;) ) w pastelowej choć oświetlonej miękkim blaskiem, starannie wycyzelowanej, suchej cukrowej skorupce. Fiołkowe soki jakimś cudem zawsze wybiją się na pierwszy plan i za pomocą zaledwie paru dyskretnych gestów zapanować nad otoczeniem.
Czas jednak robi swoje i w bazie zimne, przemrożone fiołkowe listki ponownie zaczynają wpadać w klimaty pudrowe. Lub raczej szminkowe, gdyż w tej konkretnej twarzy Violette (oprócz tradycyjnego a nieodłącznego paczulowego anielskiego strażnika) zauważam dalekie podobieństwo do starej daty kosmetyku z Lipstick Rose marki Frédérica Malle'a. Na szczęście jest ono do tego stopnia subtelne, że nie potrafi zepsuć mi przyjemności obcowania z Fiołkowym Aniołem. :) Zresztą kiedy znów mija trochę czasu szminka znika, zastąpiona przez zleżały puder do ciała z uzupełniającej linii Angela. Co wcale nie jest wadą; taki puder vintage potrafi ciekawie ułożyć się na suchych paczulowych drewienkach, oczarować rodzajem nietypowej umowności.
W ogóle Violette potrafi jednocześnie zbudować dystans między sobą a otoczeniem [w moim przypadku to nawet między sobą a ciałem nosicielki ;) ], rodzaj wyniosłej delikatności, jednocześnie skupionej na sobie ale też uduchowionej. Dziwna ta kompozycja, choć bez wątpienia warta większej uwagi i, jeśli dostąpicie tego zaszczytu, prawdziwej miłości. ;)
Właściwie to wcale ale to wcale nie dziwi mnie olbrzymia popularność serii Garden of Stars. Ostatecznie pierwszy Angel jest dziełem wybitnie trudnym oraz kapryśnym, zatem chęć posiadanie jego łagodniejszych, mniej kontrowersyjnych wcieleń może bywa niezwykle kusząca. Szczególnie, kiedy flankery prezentują równie wysoki poziom, co ich protoplasta.
Co zresztą wcale nie dotyczy wyłącznie kwiatowych Aniołów. ;)
Angel le Lys
Rok produkcji i nos: 2005, Christine Nagel
Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, o gęstym, zamaszystym śladzie, z czasem zmieniającym się w szeroką, dosyć przysadzistą aurę.
Na okazje... hmmm. Chyba sami/same musicie sprawdzić. ;) Jednak przyciśnięta do muru poleciłabym albo wieczorowe okazje Bardzo Ważne, albo noc klubowych szaleństw, raczej zima niż w lecie. [I zważcie proszę, że pisze to osoba, dla której noszenie podczas upałów Jungle od Kenzo czy Dark Aoud Montale nie jest najmniejszym problemem. ;) ]
Trwałość: w granicach nieco ponad dwunastu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna
Skład:
Nuta głowy: hiacynt, konwalia, lilia wodna, akordy owocowe
Nuta serca: kminek, gałka muszkatołowa, miód
Nuta bazy: wanilia, paczuli, ambra
Angel Pivoine
Rok produkcji i nos: 2005, Olivier Cresp
Przeznaczenie: pachnidło kobiece, tworzące ślad szeroki lecz półprzejrzysty oraz czuły na podmuchy wiatru, z czasem zmieniający się w gęstą ale harmonijną, przyjemną aurę.
Dobre podczas okazji wieczorowych, formalnych abo i nie. ;) Jednak i za dnia powinno się sprawdzić.
Trwałość: od siedmiu do ponad dziesięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna
Skład:
piwonia, konwalia, róża, paczuli, wanilia, pieprz
Angel la Rose
Rok produkcji i nos: 2006, Olivier Cresp
Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet, szczególnie tych ceniących oryginalnego formuły Angela lecz bojących się jego kaprysów. :) Tym samym jestem zdania, że testy nie powinny zaszkodzić także i męskiej części ludzkości. ;)
Charakteryzuje się ograniczoną projekcją, tworząc wokół ludzkiej sylwetki, miękką, przyjemną, niezbyt głośną aurę, wyczuwalną jednak bez większego kłopotu. w ogóle bardzo hedonistyczne perfumy. :) Na wszystkie okazje, do których zwykliście dopierać klasycznego Anioła.
Trwałość: od dziewięciu czy jedenastu bo blisko szesnastu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz gourmand)
Skład:
Nuta głowy: bergamotka, różowy pieprz, kumaryna
Nuta serca: bułgarska róża, śliwka
Nuta bazy: wanilia, ciemna czekolada, karmel, paczuli
Angel Violette
Rok produkcji i nos: 2005, Françoise Caron
Przeznaczenie: kompozycja dla kobiet ale dodatek zimnego fiołka spokojnie mógłby uczynić ją bardziej męską, gdyby tylko umieścić ją na męskiej skórze. :D
Pachnidło o emanacji najpierw dosyć żywej jednak niekoniecznie intensywnej, z czasem coraz bliższe skórze oraz przejrzyste. na okazje, jakie tylko uznacie za stosowne. :)
Trwałość: od sześciu do blisko dziewięciu godzin (najczęściej jednak około siedmiu)
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna
[a to niespodzianka...! ;] ]
Skład:
Nuta głowy: cukier, liść fiołka, hiacynt
Nuta serca: akordy drzewne, fiołek
Nuta bazy: mech dębowy, paczuli, wanilia
___
Dziś noszę Angela Taste of Fragrance. :)
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/178736678935096672/
2. Isabella; ta oraz trzy kolejne grafiki są dziełami Jamesa Christensena, znanego amerykańskiego ilustratora opowieści biblijnych, mitów, baśni, legend oraz historii fantastycznych. Możecie odnaleźć je TU.
3. Anioły mojej wsi
4. Ludzie i anioły
5. Anioł niespostrzeżony
* No dobrze. ;] W zestawieniu pominę nieprodukowane już perfumy Innocent oraz Eau de Star, swego czasu nawet zwane Angelem light, ponieważ oficjalnie nie należą do rodziny (a naprawdę, ponieważ w tej chwili nie mam ich próbek :) ) a także opisanego w którejś z notek impresyjnych Angela eau de toilette z 2011 roku, wszelkie piekielnie trudno dostępne cudeńka typu Extraits de Parfums, edycje letnie oraz tegorocznego Liqueur de Parfum.
Więc bez przesady** z tą "całą rodziną". ;)
** A jednak wciąż uważam, że mimo wszystko zabieram się za opisanie najbardziej znaczących elementów serii. :]
Ja może nie na temat ale... do zobaczenia za kilka godzin :D
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam dopiero teraz. I mogę już tylko podziękować za spotkanie! ;) Miło było Cię poznać osobiście.
UsuńJa około tematycznie bo w sprawie A*mena . Niedawno nabyłem w Sephorze flakon tych perfum i zdziwiłem się bardzo bo to już nie ten sam zapach co kiedyś , obecne wypusty wyraznie zelrzały i staraciły sporo ze swych legendarnych morderczych zapędów . Nie są to tylko moje odczucia bo wiele osób z mojego otoczenia już mi to mówiło . Czy Tobie wiadomo coś w tym temacie ?
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc moja odpowiedź będzie oparta tylko na podejrzeniach ale już donoszę, o co może chodzić.
UsuńKilka miesięcy temu Thierry Mugler rozstał się z marką firmowana własnym nazwiskiem - i nie minęło dużo czasu, gdy reformulację przeszedł klasyczny Angel. Oczywiście in minus. Zatem niewykluczone, że zdecydowano się na podobny krok także w przypadku męskiego klasyka marki. Pozostaje nam zatem podszkolić się w kwestiach kodów z opakowań i polować na starsze partie zapachów. :/
No tak będzie trzeba zrobić bo to co teraz zalega na półkach Sephory to już nie A*men . Dziękuje za tę wiadomość
OdpowiedzUsuń,teraz już wiem na czym stoje.
Zaintrygowałeś mnie i teraz nie mam wyjścia, aby przy najbliższej okazji skoczyć do perfumerii i obwąchać A*Mena. Bo może jednak się mylisz? Może...?
UsuńChciałbym się mylić ale porównując resztki starego flakonu z nowym nie mam wątpliwości , jednak i tak jestem ciekaw Twojej opini więc sprawdz koniecznie.
OdpowiedzUsuńObawiam się, że nie zdołam tego zrobić wcześniej niż w 2014 roku (ale to brzmi! ;) ), choć zrobię na pewno. I oby mieli pełny tester w perfumerii, bo wtedy będzie duża szansa, że zawartość pochodzi z ostatnich miesięcy.
UsuńMnie najbardziej zapadły w pamięć Różany, choć najbanalniejszy, może dlatego, że róża jest zgrana do nieprzytomności - a jednak serce mi mocniej biło, kiedy go wąchałam. I bardzo podobał mi się fiołkowy - żywo przypominający Silver Rain La Prairie (oczywiście moje skojarzenie tylko).
UsuńPrzekonałam się jednak, że to nie są moje zapachy - tylko przebranie, które z pewnością bym miała, gdyby nie niechęć współmałżonka do tworów muglerowych - wszystkich poza Innocentem
Chętnie poczekam a co do testera problemu nie powinno być, ja swój flakon planuje sprzedać i kupić Pure Havane albo starą wersje klasyka.
OdpowiedzUsuń