niedziela, 19 sierpnia 2012

O testowaniu zdań kilka

Podczas lektury komentarzy na jednym z polskojęzycznych blogów zauważyłam, że Czytelnicy wyrażają wątpliwości co do metod testowania perfum przez recenzentów. Pomijając jawną nadzieję piszących na schadenfreude w odniesieniu do blogera czy blogerki dostrzegłam także faktyczną niepewność co do metodyki testowania zapachów. Więc uznałam, że będzie to dobry temat na najbliższy wpis. :)


W jaki sposób perfumy testuję ja?
Przede wszystkim jestem zdania, że ocenianie perfum na podstawie spryskanego danym zapachem blottera zwyczajnie nie ma sensu! Kawałek papieru to nie żywa, ludzka skóra. Zapamiętajcie to, proszę. Nawet, jeżeli chcecie rozeznać się w „obiektywnym” rozwoju nut zapachowych; no chyba, że zamierzacie w przyszłości używać perfum X wyłącznie na tekturowym papierku, płatku kosmetycznym czy chusteczce higienicznej. ;) Coś takiego ma sens jedynie podczas procesu komponowania perfum, kiedy trzeba mieć wgląd we wszystkie stadia rozwoju pachnidła, by zawczasu wyeliminować wszelkie ewentualne niedoskonałości. Jednak w większości przypadków perfumy i tak nie ujrzą światła dziennego bez testów na skórze ochotników. ;) Tak robią zarówno marki nastawione tylko i wyłącznie na zysk, których nie obchodzi artystyczna jakość premierowego pachnidła, jak i te, którym nieobojętna jest wizja twórcy, np. Hermès. Jeżeli perfumy nie przejdą pomyślnie fazy testów naskórnych, twórca zabiera je z powrotem do laboratorium. :)
Ponieważ pachnidła służą przede wszystkim do użytku cielesnego, zewnętrznego. I w mojej opinii inne testy potencjalnych użytkowników naprawdę mijają się z celem. Zaś blottery winny służyć nam głównie jako „pierwsza pomoc”, szybka i prosta metoda podstawowej selekcji: podoba mi się/nie podoba mi się. I to w zasadzie wszystko. Testery w perfumeriach służą też do dyskretnego spryskiwania własnej skóry.
Do testów pełnowartościowych służą próbki, miniaturki czy robione przez innych pasjonatów odlewki.


Co rozumiem przez określenie „testy pełnowartościowe”? Ano zazwyczaj to, co winniśmy robić podczas zwyczajnego użytkowania perfum: kilkukrotną aplikację pachnidła na naszą nagą skórę. Podkreślam nagość, to ważne! ;) Chodzi o to, by cząsteczki zapachu miały szansę wymieszać się z cząsteczkami tworzącymi naszą powłokę, bez żadnych barier. Oczywiście, nie zawsze mamy czas by czekać, aż nośnik aromatu całkowicie obeschnie (szczególnie w przypadku perfum olejkowych mogłoby to trwać baaardzo długo ;) ), lecz warto poczekać z odziewaniem się choć chwilkę, niechże przynajmniej alkohol wyparuje. ;) A my w tym czasie zajmijmy się czym innym.
Co więcej, tak chętnie perfumowane nadgarstki nie są do tego celu najlepszą częścią ciała. Często ocierające się o najróżniejsze przedmioty, nie są najszczęśliwszym miejscem do perfumowania. Osobiście preferuję obszar kilka centymetrów ponad nimi. Zaś specjalnie do pisania recenzji aplikuję perfumy w ciepłe zgięcie łokcia lub w połowie przedramienia. Natomiast o bezwzględnym zakazie rozcierania perfum po skórze ledwie wspomnę. Ma ono taki sam sens, jak rozmazywanie przez malarza farby, świeżo nałożonej na płótno. ;)


Na rozwój kompozycji perfumowej ma wpływ wiele czynników, m. in. temperatura naszego ciała, tryb życia, dieta, płeć (chodzi np. o charakterystyczną woń potu, odmienną dla kobiet i mężczyzn), to, czy mamy skórę suchą czy tłustą, nawet samopoczucie a w przypadku kobiet – dzień cyklu miesięcznego. Dotyczy to właściwie nie tylko rozwoju ale i naszego odbioru pachnidła. Znaczenie wszystkich tych elementów jest niebagatelne, jednak nie powinniśmy dać się zwariować. Gdyby starać się wyeliminować wszystkie czynniki mogące ewentualnie psuć rozwój – lub odbiór – perfum, rychło okazałoby się, że nikt nie ma prawa ich nosić! ;) Z nieboszczykami włącznie, gdyż nie mają ciepłych ciał ani z małymi dziećmi, bo ich skóra źle reaguje na kontakt ze spirytusem. ;) Cała reszta nie miałaby nawet szans na towarzystwo kompozycji zapachowej.
Chodzi mi o to, że perfumy powstają mimo wszystko dla ludzi! Więc powinniśmy nosić dokładnie te, które nam się podobają, kiedy i jak chcemy. Żadną miarą nie przeskoczymy własnej biologiczności, może więc warto przestać się nią przejmować? A już zwłaszcza – nie w kontekście perfum? Choć i tu pojawia się wyjątek: ponoć niektórzy perfumiarze eliminują ze swojej diety składniki o silnej woni, jak czosnek i cebula, rezygnują także z palenia tytoniu oraz minimalizują spożycie alkoholu. Uważam to jednak za typowe wyrzeczenia twórcy, raczej zbędne odbiorcom ich sztuki. :)


Zatem wracając do meritum: jakie zabiegi poprzedzają zamieszczenie przeze mnie recenzji na blogowych łamach?
Pomijając wymienione wcześniej podstawy staram się, by wcześniej przetestować pachnidło co najmniej kilka razy. Przy czym co najmniej dwa „całocielnie”, pozwalając woni otoczyć mnie swoją aurą oraz jeden raz powierzchownie, w granicy dostępnych nosowi części ciała. ;) Na przykład na nadgarstkach czy właśnie w połowie przedramienia. Chodzi nie tylko o to, by zweryfikować wcześniejsze wrażenia, lecz by mieć pewność, jaka część z nich wynikała ze wspomnianych „uwarunkowań pozaperfumowych”. Czy uwzględniam różnice? Czasem tak, czasem nie. Zależy, jak silne były [te drobniejsze zazwyczaj wliczam w koszty tego, że jednak jestem zwierzęciem ;) ]. Nie bez znaczenia jest również chęć dowiedzenia się, jak rozwija się zapach otaczający całą ludzką sylwetkę a jak – tylko w obrębie drobnego fragmentu ciała.
Należy również zaznaczyć, że trudno wyrazić wiarygodną opinię o danym zapachu, kiedy w jakiś sposób towarzyszy nam pięć innych. ;) Dlatego najbezpieczniej jest testować na raz jedną, dwie lub ostatecznie trzy wonne mieszanki. ;) A i tak „globalnie” możemy wówczas ocenić tylko jedną. Mam co prawda szczęście posiadania wytrzymałego na rozmaite węchowe bodźce nosa, mogę jednego dnia przewąchać nawet dwadzieścia zapachów i w dalszym ciągu wyczuwać między nimi nawet drobne różnice, jednak w życiu nie przyszło mi do głowy, by z takim bagażem woni zabierać się za opisywanie jeszcze innej. Trzeba odczekać przynajmniej jeden dzień. No właśnie...
Jak widać, napisanie recenzji wymaga czasu. Nie da rady tego wszystkiego zrobić w czterdzieści osiem godzin ani nawet w tydzień (szczególnie, kiedy jest się zapachową maniaczką, która nie wytrzyma z jednym pachnidłem tyle dni pod rząd ;) ). Jest to też jednym z powodów, dla których nie zabiegam o współpracę z perfumeriami czy dystrybutorami. Co prawda za większość próbek muszę płacić z własnego portfela (inne przesyłają mi nieocenieni Dobrzy Ludzie :* ) lecz dzięki temu unikam presji czasu, jaka nieuchronnie towarzyszyłaby recenzjom przedpremierowym. Chcąc być w porządku zarówno wobec siebie, jak i Was, nie dążę do minimalizacji nakładów kosztem rzetelności testów. :)
Od tego wszystkiego istnieje wszakże jeden wyjątek: krótkie opisy, które nazwałam impresjami. „Impresja” znaczy „wrażenie” i tym właśnie jest. :) Krótkim, najczęściej spontanicznym zbiorem ulotnych myśli na temat niemal-gargantuicznej, wciąż rosnącej ilości próbek czy odlewek. Impresje mogą wynikać zarówno z testów pełnowartościowych, jak i z pojedynczego spryskania nadgarstka. Są w końcu głównie ulotnymi wrażeniami, lekkostrawnymi drobiazgami. Raczej inspirującymi zbiorami niepotwierdzonych faktów tudzież wyobrażeń aniżeli poważnymi, przemyślanymi opiniami.

Jednak trzon mojej blogowej działalności z pochopnością sądów nie ma wiele wspólnego. I nie sądzę, by towarzyszyła ona pozostałym uczestnikom pachnącej blogosfery. :)
___
Dziś Black Orchid od Toma Forda. Ale piękne w tym upale!

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://scentsa.wordpress.com/2011/01/25/scents-of-the-season-for-allure-magazine/
2. http://m.inmagine.com/image-tt0146930-young-woman-testing-perfume.html
3. http://undinaba.wordpress.com/2012/03/05/deja-vu-e2-huge-floral-vs-abstract-floral/
4. http://www.perfumepower.co.za/blog-38/fragrance-festivities

3 komentarze:

  1. Jestem przeciwny testom bloterowym,przecież na każdej skórze zapach może rozwinąć się inaczej,więc unikam ich jak ognia:)
    Jeżeli mogę to staram się pozyskać próbkę,lub ewentualnie testuję nadgarstkowo.
    Są perfumy,które niestety nie układają się najlepiej na mojej skórze,a kocham.Używam ich głównie na ubiorze,w którym chodzę:))
    Tak było z zapachem M7 YSL,który zwyczajnie kwaśił na mojej skórze:(
    P.S.
    Testujesz dziś moją wielką miłość ostatnich lat.
    Jestem okrutnie ciekaw,twoich wrażeń:)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda, prawda. Ale w swojej naiwności nawet nie pomyślałam o tym, że ktoś może kupić flakon, bo koledze czy koleżance podobał się zapach z blotera! ;) Testowanie na WŁASNEJ skórze to podstawa. :)
    Hmm... jakby się zastanowić, to też mam kilka zapachów w takim typie ale jakoś nawet do nich nie zatęskniłam, bo ciągle coś testuję. Więc o czymś takim także nie pomyślałam. :/ A M7 lubię, choć czymś mnie irytuje, aż dziw. ;) Przykro mi z powodu kwasoty.
    Wrażenia? Pozytywne. :) Zapach nie jest całkiem "mój" ale za to piękny.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )