niedziela, 26 sierpnia 2012

Spokojną porą, gdy zapadł już mrok...

Noc to pora spokojna, czarowna, dająca wytchnienie nie tylko wówczas, kiedy za dnia słońce usiłuje zmienić nasz łez padół w kolejną pustynię Atacama. :] Chyba nigdy nie kojarzyłam nocy z grozą, demonicznością,m strachem oraz czymś przeczącym naturalnemu [tj. dziennemu..] porządkowi świata; a z pewnością nigdy poza okresem wczesnego dzieciństwa. ;) Noc chyba zawsze była moją przyjaciółką. Hekate nigdy nie była dla mnie groźna.
Podobnie, jak dni deszczowe i zimne, podobnie jak sama zima. Dlatego też wyobrażenia jesiennej nocy oraz obrzędów pogrzebowych mnie nie przydają ani depresyjnego nastroju ani jeżących włosy na karku wizji wychodzących z grobu upiorów. Co więcej, z biegiem lat coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, ze strach ma wielkie oczy a tym, co najbardziej nas przeraża, jesteśmy my sami.


Z tej racji pachnidło rzekomo inspirowane "protoamerykańskim kultem śmierci" mnie kojarzy się nie tyle ze zeuropeizowaną, w gruncie rzeczy nie-realistyczną fascynacją śmiercią co po prostu z obrzędami pogrzebowymi. A że te potrafią być nieraz bardzo niezwykłe, to inna sprawa... Nie w tym rzecz.

Chodzi raczej o fakt, że coś, co niby miało kojarzyć się z czymś groźnym, zakazanym, mrocznym, dla mnie tchnie spokojem. Nie dlatego, że odbieram daną rzecz (w tym przypadku perfumy) jako coś milusiego i przyjemnego ale, że zwyczajnie nie lękam się wszystkiego, co za "mrocznym tabu" skojarzenia niby się ukrywa. Nie boję się nocy. Nie przeraża mnie śmierć. Ani Mississippi Medicine od D.S. & Durgi.
Rozumiecie, co chcę powiedzieć?
Nie czuję fascynacji domniemaną demonicznością "kultu śmierci" lecz spokojem, ponadzmysłowym pięknem klimatów świata ukrytego w mniejszym lub większym mroku. A do tego jestem pewna, że cały ten "kult" to jedynie wynik projekcji współczesnej mentalności na  świat ludzi sprzed kilkuset lat; wielkie międzykulturowe oraz międzypokoleniowe nieporozumienie. ;)

Dlatego uważam, że najbezpieczniej będzie skupić się na samym zapachu.
Który, jak już wcześniej wyłożyłam, w ogóle nie ma w sobie nic z demoniczności czy innych makabresek. Jest po prostu lżejszą, bardziej suchą wersją Fumidusa od Pro Fumum Roma. Równie, jak on piękną.


Podobnie do innych dzieł duetu D.S. oraz Durga, również Mississippi Medicine nie grzeszy zbytnią oryginalnością. Lecz to dobrze, w tym konkretnym przypadku szczególnie: biorąc pod uwagę fakt, że dla wielu osób Fumidus okazuje się pachnidłem wartym uwagi acz zbyt intensywnym, MM mogłoby być wygodnym, idealnym zamiennikiem. Dla mnie zaś ma szansę stać się kolejną wariacją na temat jednego z moich ulubionych zapachów; a przecież te zawsze warto poznać. :)

Nawet rozwój nut przebiega podobnie, jak w starszej z wariacji na temat smolno-brzozowy: z początku Mississippi Medicine okazuje się intensywne, nieco drażniące, elemi-dziegciowe, z wyraźną nutą krystalicznego, czystego (choć mocno popielatego oraz gęstego) olibanum, w stylu spomiędzy Rock Crystal Durbano a Encens Flamboyant od Annick Goutal. Czyżby ów kadzidlany akord był odpowiednikiem nut słodowych z Fumidusa...? Trudno powiedzieć,  jakkolwiek podobieństwo charakterów mnie wydaje się aż nazbyt wyraźne. Tym bardziej, że tu i ówdzie wyskoczy ciekawy, paliwowy oraz ziemisty pospołu, akord "męskiego" fiołka.
Dopiero po kilku chwilkach kompozycja staje się bardziej statyczna, spokojniejsza, jakby zadumana. Wówczas mam możliwość obserwować dyskretne przetasowanie nut, kiedy fiołek zlewa się w całość z sokami brzozowej kory oraz czymś na kształt galbanum, dając całość odrobinkę zbliżoną do nieodżałowanego Cuir de Russie od Pivera [oferowana obecnie współczesna wersja, znana pod nazwą Cuir, to jakaś kpina!]. To, plus suchy, popielisty, gęsty dym z palonego kadzidła frankońskiego zlewa się powoli w jedność, wiotka, suchą, wytrawną; cokolwiek iglastą ale też korowo-żywicową, drzewną do aż granic. W miarę upływu czasu na znaczeniu zyskuje dosyć banalna (jak na tak niszowe zestawienie, rzecz jasna!) słodycz opoponaksu, ciekawie przyprószona niebanalnym, organicznym pudrem. Po kadzidle nie zostało już nic, z akcentów brzozowych niewiele więcej, natomiast fiołek albo też zniknął albo po raz kolejny zmienił front i to on pokrywa mieszaninę pudrem. Konia z rzędem temu, kto zgadnie. :)
W sumie zakończenie okazuje się trochę rozczarowujące, jednak zanim do niego dojdzie czeka nas prawdziwa olfaktoryczna uczta. A to przecież liczy się najbardziej.

Rok produkcji i nos: 2011, David Seth Moltz

Przeznaczenie: zapach stworzony jako męski - i jestem przekonana, że mężczyznom będzie pasować jak ulał. :) Lecz osobiście mam go za świetny, raczej wytrawny, nieco "dziwaczny" uniseks. O mocy i sillage początkowo niebagatelnych, z czasem staje się bliski skórze. Na okazje raczej nieformalne [chyba, ze jesteście osobami obdarzonymi dużą pewnością siebie; ale wtedy moja porada Wam niepotrzebna :) ].

Trwałość: w granicach sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

soki brzozy, biały świerk, korzeń cyprysa, fiołek, kadzidło
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to obrazy:
1. Caspara Davida Friedricha (Niemca, który Mississippi raczej nie widział ;) ) Górski pejzaż nocą [lecz pewności nie mam].
2. amerykańskiego pejzażysty George'a Innessa, Zmrok [celowo unikam innego tłumaczenia ;) ].
Obydwa zaczerpnęłam STĄD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )